- około stu gwałtownych odłożeń słuchawki przez "Poszukiwaczy Przebiegu" - czyli idiotów, którzy wymagali, by sprzedawany za trzy tysiące pięćset zlotych samochód z 2000 roku miał sto dwadzieścia tysięcy kilometrów na liczniku. W ostatniej fazie wściekłości, na pytanie o przebieg, odpowiadałem już: "do negocjacji".
- zmarnowania mojego czasu dla kilku kolejnych idiotów, którzy o przebieg nie pytali i przyszli oglądać samochód za trzy tysiące pięćset zlotych (jeden z najtańszych w ogłoszeniach, a zapewniam, że w świetnym stanie), by po odczytaniu wskazań licznika (auto nie miało prawie żadnych śladów intensywnego użytkowania - środek był ładny - takie modelowe polskie sto dwadzieścia tysięcy) stwierdzali swoim głupim głosem, że "nie tego się spodziewali". Ciekawi mnie tylko, czego się spodziewali, bo jak dla mnie, ten samochód był akurat okazją - okazją do kupienia o kilka tysięcy złotych taniej auta, które ma prawdziwy przebieg, książkę serwisową (polską, nie chińską), na całym nadwoziu, poza jednymi drzwiami, fabryczny lakier i byłaby to dla mnie okazja do kupienia pojemnego auta, ze wspomaganiem kierownicy, w cenie starszego Seicento, auta którego jedynym mankamentem była korozja krawędzi tylnych błotników ("te typy tak mają"). Ale widocznie tylko dla mnie sprawa tak wyglądała.
Zielony, smutny Accent służył mi zatem jako barykada przed niepotrafiącymi myśleć przy parkowaniu sąsiadami (zaparkowałem tak, by nikt nie zatarasował drogi wjazdowej do garażu), posłużył mi jako "wykańczacz psychiczny" psychicznego sąsiada (być może jest jeszcze jakiś jeden "Pogromca Handlarzy" w okolicy, bo na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, pewna pani podniosła głos w sprawie... Niebawem zmienią mi pewnie zamek do klatki schodowej i po rynnie każą na czwarte piętro włazić - kocham rodaków! Spotkajmy sie przy następnej tragedii narodowej i ściskajmy się we łzach na ulicach, kochajmy się miłoscią najobłudniejszą z obłudnych! ), po tym długim wtrąceniu powtórzę - psychicznego sąsiada, który najpierw musiał stracić kilka minut z abonamentu, by się dowiedzieć, że Straż Miejska nie może odholować niczego na tym osiedlu, następnie musiał zużyć kilka kolejnych bezcennych minut, żeby poprzez interwencję u zarządcy udowodnić sobie i światu, że może mnie, co najwyżej pocałować w d#pę ( i to jak pozwolę, czyli nawet tego nie może).
Smutny Hyundai podpadł też podstępnej kunie. Otóż to "przemiłe" zwierzę zamieszkało pod maską, a na kielichu urządziło sobie stół. Pewnego dnia wredny, nieogolony handlarzyna, ubrany w kreszowy dres i niebieskie kuboty wlazł do domu kuny i przemieścił go w inne miejsce. Mściwe zwierzątko, że łeb ma mały, nie domyśliło się, że chałupa sama nie pojechała, tylko ktoś ją wprawił w ruch, więc odgryzło się (dosłownie) na biednym Accencie. I tym sposobem (może łeb ma mały, ale myśli sprytnie bestia), przestał istnieć gumowy wąż od chłodnicy. A wiadomo - bez węża mieszkanie nigdzie nie pojedzie, to i nie pojechało. Wrastało w ziemię (wąż już był kupiony, ale ja się potworowi nie dałem i nie montowałem go jeszcze (węża oczywiście, nie potwora), tylko schowałem go do bagażnika), aż do tego pamiętnego dnia, kiedy to zjawili się po auto NORMALNI LUDZIE. Stwierdzili oni, że "nie tego się spodziewali", bo oczekiwali ruiny za te pieniądze, a tu wyszło, że kupują całkiem ładne auto. Taka niespodzianka... Nie mieli pojęcia jak niespodzianka ich dopiero spotka...
Kupili i zadowoleni odjechali. Nie było telefonu przez kilka godzin, więc uznałem, że albo Accent zepsuł się w leśnej głuszy, gdzie nie ma zasięgu, albo po prostu bez problemu dojechali do domu i wszystko jest jak należy. Wszystko było jak należy. Do czasu...
Za dwa dni nowi, jeszcze szczęśliwi nabywcy udali się do wydziału komunikacji celem zarejestrowania samochodu. Pani w okienku nie wylała na nich kubła zimnej wody - ona trysnęła w nich hydrantem! Usłyszeli od niej, że auto jest zajęte w rejestrze przez komornika! Oczywiście mogą je zarejestrować, ale po podpisaniu papierka, że wraz z samochodem przejmują dług, ciążący na poprzednim właścicielu. I wtedy zadzwonili do mnie...
Nie powiem - przestraszyłem się. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że przecież ta miła pani, która sprzedawała nam auto na pewno nie zrobiła nas z premedytacją w balona! Nawet "na odchodnym" mówiła, żeby do niej zadzwonić jak już sprzedamy Hyundaia! Chwyciłem więc za telefon i dzwonię do niej. Po naciśnięciu zielonej słuchawki poczułem się, jakby ktoś wbijał mi nóż między żebra, obracał go i powtarzał: "nie ma takiego numeru , nie ma takiego numeru..." A jednak.. Karta z Tak Taka już dawn w koszu pewnie... A taka miła się wydawała (pani, nie karta)...
Po południu wybrałem się więc z kolegą na wycieczkę do małej miejscowości, w której mieszkała była właścicielka naszego zielonego problemu. Wjechaliśmy do niej do ogrodu (małe miasteczko, obok jej domu, w swoich ogrodach kręcą się sąsiedzi). Pani wyjrzała przez okno, by sprawdzić kto to wjeżdża. Kolega zareagował po mistrzowsku. Wyszedł z auta i donośnym głosem przywitał się:
- Dzień dobry, pamięta nas pani? Chciała pani, żebyśmy dali znać jak się Accent sprzeda. No właśnie się sprzedał, po trzech miesiącach, ale tam problem jest! Komornik na aucie siadł! Zablokowany samochód przez komornika i nie da się zarejestrować!
Kobieta zbladła, rozejrzała się dookoła, sprawdziła ilu sąsiadów mogło usłyszeć i szepnęła, żebyśmy weszli do domu i nie gadali na zewnątrz.
Okazało się, że miała ona problemy ze spłatą jakichś długów, ale zarzekała się, że wynikły one już po sprzedaży samochodu. Zobowiązała się do stawienia się na następny dzień w wydziale komunikacji i wyjaśnienia sprawy. Oczywiście rano zjawiła się w umówionym miejscu i udaliśmy się do pani naczelnik. Co wyszło? Znowu mogłem sobie uświadomić, że żyję w Republice Kongo, gdzie coś takiego jak przepisy prawa służą jedynie ściganiu ludzi, a nie ułatwieniu im życia. Otóż my samochód kupiliśmy w dniu 18. czerwca, sprzedająca zgłosiła to w urzędzie w dniu 17. lipca natomiast miesiąc po tym, 18. sierpnia do urzędu dotarło pismo od komornika, o nakazie wpisu ruchomości do rejestru i zablokowania jej. Jak wyglądałoby to w kraju, gdzie urzędnik wie co ma robić, zna przepisy i się mu chce ruszyć d#pę do roboty? Wyglądałoby to tak - wydział komunikacji napisałby, mniej więcej tak brzmiące pismo do zajmującego :
" Przykro nam, aleś się Pan spóźnił, Panie Komornik i teraz możesz Pan już pocałować panią X, zwaną dalej Dłużnikiem, w cztery litery, bo zdążyła dwa miesiące temu auto opchnąć handlarzom i majątku ruchomego u niej nie uświadczysz. Było się pospieszyć. Z poważaniem..."
Ale w Rzeczpospolitej Kongo sprawa wygląda prosto (przecież walczymy z biurokracją! Papierkom i pieczątkom mówimy stanowczo - NIE!), wygląda banalnie prosto - pani wchodzi w odpowiedzni rejestr, wciska "enter" i sprawa załatwiona - ruchomość się zajęła (tyle, że już innemu właścicielowi).
Znowu podziwiam spokój ludzi, którzy kupili ode mnie nieszczęsne auto. Sprawa będzie oczywiście załatwiona pomyslnie, ale z racji paranoicznych przepisów, ustawowych terminów i tym podobnych pierdół, będzie to trwało około dwóch tygodni.
Co najciekawsze - w wydziale komunikacji pani naczelnik zaczęła stwarzać jakieś schizofreniczne problemy, a po naszym stwierdzeniu, że sprawa nadaje się do TVN, krzyknęła, żebyśmy sobie wezwali TVN jak chcemy. To niesamowite, jaki tupet ma urzędnik, który nie dopilnował swoich obowiązków! To nie do wiary, że przez niedbalstwo i lenistwo jakiegoś ..........(tu dowolny zestaw wulgarnych określeń), my musimy tracić czas, pieniądze i nerwy, a nasz klient, który nas nie zna i nie wie, czy nam można ufać, nie śpi w nocy. Gdzie tu jakaś sprawiedliwość?
Tylko biedny Accent może niebawem nie wytrzymać presji i coś sobie zrobić.. Samobójstwa u nas ostatnio w modzie. Tyle problemów stworzył... A taką miał uśmiechniętą mordkę jak odjeżdzał spod garażu... Widać było, że w końcu poczuł się potrzebny... Ja już zacząłem się obawiać, żeby na koniec jeszcze jakiegoś numeru nie wywinął ...