środa, 30 października 2013

W124 Coupe. Będzie trudna miłość...

   Kiedy piękna kobieta, do której wzdychasz od lat, nagle i niespodziewanie zgadza się z tobą umówić, nie jesteś w stanie skupić się na niczym. Myślisz tylko o tym, co nastąpi niebawem. Spotykacie się w miłej knajpie, by spokojnie pogadać, chcesz się zaprezentować z jak najlepszej strony. Robisz wszystko, by to spotkanie było pierwszym, ale nie ostatnim.
   Dziewczyna przychodzi jednak z słuchawkami na uszach i zanim zdąży nacisnąć w różowym Samsungu "stop", do ciebie dociera kilka słów refrenu słuchanej przez nią piosenki. Nie, to niemożliwe... to nie mogło brzmieć "... cztery osiemnastki, tylko w moim...". E, przesłyszałeś się.
   W trakcie randki zauważasz, że "ideał" ma trochę krzywe jedynki, odstające uszy i wie, którą żonę aktualnie posiada Szyc. "Gwiazda" wypija też cztery ... "Żubry".  Zaraz po wyjściu z knajpy potyka się o nieistniejącą przeszkodę i trzaska makijażem w betonowy chodnik. Pomagasz jej wstać, odprowadzasz pod drzwi i grzecznie dziękujesz za spotkanie.
   Są dwie możliwości. Pierwsza - radość, że to jednak było OSTATNIE spotkanie, druga - myślisz: - młoda jeszcze jest, wyrobi się.

   Kiedy piękny W124 Coupe,  za którym wzdychałeś od lat, pojawia się nagle na twej drodze, nie jesteś w stanie skupić się na niczym innym. Podpisujesz umowę, wypłacasz pieniądze i ruszasz w drogę. W trakcie drogi powrotnej zauważasz co prawda pewne "bolączki", których wcześniej, podekscytowany nie widziałeś, ale nie zrażasz się. W końcu pożegnałeś się niedawno z B4 kabrio i zdobycie następcy w tak krótkim czasie wywołuje u ciebie wielką radość.
   Jednak po kilku kilometrach, na środku dużego skrzyżowania zapala się najpierw kontrolka ABS, a następnie Mercedes gaśnie i ... koniec jazdy. Skrzyżowanie zablokowane, awaryjne nie działają, kierowcy za tobą zaczynają się, delikatnie mówiąc, niecierpliwić... Nagle cały twój idealny świat zaczyna się burzyć, przy dźwiękach chrypnących klaksonów...
   Wysiadasz po chwili z auta, spokojnie otwierasz maskę i z uśmiechem na pysku, pogodzony z sytuacją głośno myślisz - pocałujcie mnie wszyscy w dupę!
   Możliwość jest tylko JEDNA - wyrobi się! Miłość na początku nie musi być łatwa ;-)


not for sale

  

czwartek, 24 października 2013

Diabeł tkwi w szczegółach - pułapki w ogłoszeniach

Witam Was po dłuuuuuugiej nieobecności.

    By ruszyć tyłek i W KOŃCU napisać coś u siebie zainspirował mnie niezwykle budujący, odkrywczy, innowacyjny, wprowadzający nieświadomego czytelnika na wyższe poziomy wiedzy tekst w Interii 


Co prawda jest on datowany na wrzesień, ale mam spóźniony zapłon i jakoś go wcześniej nie zauważyłem.

    Postanowiłem tak szybko, jak to było możliwe zareagować i uzupełnić pewne braki tam występujące. Tekst stanowi o szczegółach, na które bezwzględnie trzeba zwracać uwagę przy przeglądaniu ofert sprzedaży aut używanych. Uważam, że to niedopuszczalne, by dziennikarze motoryzacyjni napisali o takich drobiazgach (drobiazgach, ale jakich istotnych!) jak np. brak zaślepki na hak w zderzaku, brak zaślepek na pokrywie silnika, czy też o obecności w kadrze innych kluczyków, bądź teczki z dokumentami, a nie wspomnieli nic o prawdziwych PROBLEMACH nękających wystawiane do sprzedaży auta!

Poniżej kilka dodatkowych, pominiętych „fotoofertowych kwiatków”, by tamten artykuł stał się pełniejszy. W końcu trzeba edukować nieświadomego kupującego, aby zdał sobie sprawę z niebezpieczeństw czyhających na każdym kroku.

Wnętrze



Farby i papiery ścierne. Uwaga! Ten samochód gnije i odpada lakier, a sprzedający (handlarz) wozi ze sobą zestaw reanimacyjny! Przygnije? Się podszlifuje, się pryśnie sprejem. Wystrzegaj się jak ognia!




W tle widać narzędzia... Aż strach przeglądać dalej.
Dywan w bagażniku. Może to być sprzedawca dywanów, a więc Cygan. Skoro tak, to zapewne cygani, że nie jest handlarzem! W dywanie mogła też być zawinięta teściowa. Nigdy nie wiadomo jak długo...




Przekrzywiona kierownica może sugerować problemy z geometrią.
Parówki z Krakusa, tudzież inne wyroby z działu mięso -wędliny. Z pewnością drobny sklepikarz, badylarz, kułak, a co za tym idzie – handlarz. W aucie na pewno śmierdzi jadem kiełbasianym. Jak kiełbasa jest toruńska – omijaj szerokim łukiem. Nie trzeba tłumaczyć dlaczego.




Apteczka. Samochód po wypadku. Na sto procent została tam apteczka, której używano do udzielenia pierwszej pomocy. Skoro auto jest powypadkowe – na bank sprzedaje je handla..tfuuu. Wyplujmy to słowo.





Cały czas na drugim planie widzimy pustą butelkę po soku jabłkowym. To powinno wzbudzić naszą czujność.
Wkrętarka. Padnięta uszczelka pod głowicą. Aby zapobiec pękającym w czasie jazdy wężom układu chłodzenia, wiadomo kto... robi coraz to nowe dziury w zbiorniczku płynu. Zbiornik jest już jak durszlak – płynu będzie za mało (patrz uważnie na zdjęcia komory silnika). Koszty gwarantowane – przegrzany silnik, skrzywiony blok.




Nokia 6600i slide. Nie wiem o czym to świadczy, ale na pewno o czymś.




Brukiew. Kto wozi brukiew ten zbiera burze, czy jakoś tam – to auto będzie po gradobiciu.




Brak kluczyka w stacyjce. Auto może być kradzione i sprzedaje je złodziej lub paser. Brak kluczyka może oznaczać, że sprzedający go nie posiada, ale może też świadczyć o awarii centralnego zamka i samoistnym ryglowaniu się drzwi. A centralka mogła „siąść” po powodzi. Topielec. Będą problemy...


Pod maską




Pęknięta obudowa silnika!!! Wypadek. Nigdy nie wierzcie w to, że pękła bo się śruba obracała i ktoś odginał plastik, żeby dotrzeć do niej od dołu!!! Nigdy w to nie wierzcie. To kłamstwo!
Kostka do WC. Sprzedający … traktuje auto jak kibel. Będzie brudno i śmierdząco. Ale może kun nie będzie.


Akumulator lub brak akumulatora. Jak go nie ma, to całą pewnością handlarz zabrał go na noc, wraz z setką innych akumulatorów do pomieszczenia, w którym znajduje się sto prostowników, co noc uzdatniających szrotowate baterie od szrotów na placu. Jak jest - znaczy to, że już się podładował.


Pamiętajmy! 
W każdym szczególe tkwi jakiś diabeł. Diabła trza unikać, więc najlepiej omijać ogłoszenia ze zdjęciami. Przecież jeśli nawet na fotografii nie uwieczniono innych kluczyków i nie da się dojrzeć zakamuflowanego śrubokręta ... to wentylek na jednym kole może mieć nakręcony inny kapsel, a do tego już teorię można dorobić w sekundę...
Potem chodzą detektywi i w idealnym, bezwypadkowym  aucie "niepokoją ich te ryski..."

piątek, 24 maja 2013

Wisi mi chłodnica - czyli jeżdżę Almerą N16




   Handlarz pojechał do Katowic oglądać Almerę z 2003 roku. Auto ładne, srebrne, od pierwszego właściciela, bezwypadkowe, przebieg około sto tysięcy kilometrów i inne takie pierdoły chwytające za serce w ogłoszeniach. Pan przez telefon twierdził, że auto jest idealne, że w rzadko spotykanym stanie, że wsiadać, lać i jeździć. No właśnie ... lać. Co lać? O tym później.
   Pojechał handlarz pod wieczór, bo głupi nie jest i wie, że Almerę najlepiej ogląda się w nocy. To co trzeba było zobaczył jeszcze za dnia. Właściciel przemiły - żaden burak, wręcz przeciwnie - kulturalny, wykształcony pan w średnim wieku. Każdy złapałby się na te okoliczności - czysty samochód na podjeździe przed ładnym domem, obok stoi już nowa "maszyna" żony. Nie patrzeć na nic, tylko brać i zwiewać z tych Katowic zanim się rozmyślą...
   Przychodzi czas negocjacji ceny. Nieugięci - on i przemiła żona twardo stoją przy kwocie, o jakiej rozmawiali przez telefon. Handlarzyk pyta jeszcze raz, czy z autem NA STO PROCENT jest wszystko OK. Potwierdzają. Z miną pewnego siebie cwaniaka, niczym zagryzający zapałkę Stallone w filmie "Cobra", cwaniaczek prosi małżonków ponownie do ogrodu. Zrobiło się już ciemno...
   Pan, dajmy na to Karol i pani, załóżmy Krystyna schodzą wraz z gościem na podjazd przed dom.. "Skupiarz" odpala benzynowy silnik 1.8 16V i prosi o możliwość wjechania na chwilę do garażu. Postawieni w dziwnej sytuacji właściciele zgadzają się, bo wiedzą, że nie mają innego wyjścia - ciekawość każe im przystać na dziwną prośbę.
   Po wjeździe do środka silnik pozostaje włączony, handlarz prosi o zamknięcie bramy wjazdowej. Roleta opada w dół. Na jego prośbę właściciel gasi też światło. Mimo zapalonych świateł mijania, w garażu jest ciemno... Powietrze zaczyna jednak stawać się coraz cięższe. Po włączeniu lamp garażowych, okazuje się, że już nie widać Nissana, nie widać właścicieli. Wokół unosi się gęsty dym, a śmierdzące gazy po kilkudziesięciu sekundach zaczynają szczypać w oczy i dusić obecnych przy aucie. Czy to przyjechał psychopata, który zahipnotyzował sprzedających i chce ich oraz siebie zaczadzić?
   Silnik gaśnie, roleta się podnosi. Do garażu zaczyna napływać tlen.
- Czy w dalszym ciągu stoją państwo twardo przy stwierdzeniu, że Almera jest w idealnym stanie?
Pyta dziwny typ.
- Ale to auto ma już dziesięć lat, wiadomo, że musi troszkę kopcić!
Odpowiada lekko poirytowany katowiczanin.
Typ grzebie więc pod siedzeniem pasażera i wyciąga stamtąd zapomnianą, opróżnioną czerwoną butelkę najtańszego oleju Orlen 15W40 (16zł za litr na stacji benzynowej), następnie idzie do bagażnika i pokazuje dwie kolejne, puste "litrówki" tegoż specyfiku.
- Ile oleju dolewa pan na tysiąc kilometrów?
- No, eee... tak z litr może...
- Proszę pana - setkę oleju to ten pojazd spalił teraz w tym garażu. Jeszcze jedno - wspomniał pan w rozmowie, że reflektory świecą bardzo dobrze, a widzieliście przed chwilą, że kiedy je włączyłem nic nie widzieliście...
- No, eee... to może się dogadamy jakoś... zejdziemy z ceny jeszcze z pięćset... bo... eee... skąd mieliśmy wiedzieć, że pan się zorientuje...
Stwierdza zbity z tropu przemiły właściciel, próbując obrócić sytuację w żart.
- Oczywiście możemy się dogadać, ale jeśli zejdą państwo z ceny jeszcze trzy tysiące złotych. Dwa na remont silnika, a tysiąc na lampy i belkę pod chłodnicą.
- Jaką znowu belkę?!
Irytacja na twarzy mówiącego jest wyraźna.
- Pan wie jaką. Zgnitą.
- No dobra! Wiem jaką. I co jeszcze?! Na co jeszcze mam spuścić cenę?
Finalnie cena spadła o trzy tysiące trzydzieści złotych. Po co te trzydzieści? Na dwa litry oleju, bo autem trzeba było przejechać z Katowic do Krakowa.
   Na odcinku osiemdziesięciu kilometrów dolałem litr.

   Nie chodzi mi tu o fakt, że mili prywatni właściciele oszukują. Tak prawdę powiedziawszy - oni nie uważali, że robią kogoś w konia. W ich mniemaniu byłem oszustem ze Skupu Aut Katowice, więc oszukanie oszusta, tak jakby się zeruje. Zastanawia mnie tu tylko jak to możliwe, że taka dobra firma, jaką jest (był) niewątpliwie Nissan wypuściła na rynek samochód tak felerny jak Almera N16. Plastikowe pierścienie w, jakby nie patrzeć, nie tanim wówczas samochodzie (problem ten dotyczy nie tylko silników 1.8, ale także 1.5 Pb), to chyba jakaś kpina. Wypalone odbłyśniki w reflektorach, dające światło na metr przed samochód, to już nawet nie kpina - to wciskanie ciemnoty dosłowne.
   Przy tym wszystkim znikająca belka pod chłodnicą (jeden z objawów to brzęczenie przy przyspieszaniu. Zazwyczaj sprzedający wciska kit, że to poluzowana osłona dolna silnika, albo wydechu), to problem o którym nie warto wspominać...

   Chcesz kupić niezawodny, "japoński" samochód? Moje zdanie - odpuść sobie jeśli nie masz taniego mechanika. A jeśli mimo to chcesz Almerę, zawsze sprawdź te trzy rzeczy. To pomoże w negocjacji ceny.
  A jeżeli nie boisz się, bo masz dojście to darmowego oleju w ilościach hurtowych - nie ciesz się. Zarzuci olejem świece i nigdzie nie pojedziesz. Remont muss sein!

P.S.
Przypominam Szanownym Czytelnikom o ankiecie i zgłoszeniach do konkursu!
Szczegóły TUTAJ

Badanie rynku

Miało być zdjęcie 190-ki, ale nie znalazłem. W sumie prawie nie ma różnicy...


Witam wszystkich!
W prawym górnym rogu ZIBOZOC* zamieścił ankietę. Chciałbym dzięki temu wynalazkowi dowiedzieć się tego, o co tam pytam. Kliknijcie na nią.

   Tak właściwie, to częściej udaje mi się coś zamieścić na fejsbuku, bo to nie wymaga dużej ilości czasu - a tego mi brakuje - ale przecież nie każdy korzysta z tego idiotyzmu (fb). Wielu z Was podejrzewa więc, że wykupiłem karnet w solarium i przebranżowiłem się na obwoźny handel wiertarkami i szlifierkami kątowymi Bosch. Przecież Mercedesa 190 już mam, a nauczyć się tekstu: "pan kupi ślifierećkę, tanio i nic nie pytać, tylko brać", może nawet handlarz autami. 

   Jeśli znajdzie się odpowiednia ilość chętnych, którzy chcieliby opisać swoje perypetie po zakupie auta i ich historia nie zamykałaby się w kilku zdaniach - zrobimy konkurs literacki. BĘDZIE NAGRODA!  (fajna, ale nie auto!). Zgłaszajcie się w komentarzach, jeśli chcielibyście opisać swoją samochodową wtopę - zobaczymy czy będzie na tyle osób, by było z czego wybierać zwycięzcę.
Jeśli się to uda - uruchomię maila, przeznaczonego tylko na opowieści. Nie piszcie historii w komentarzach!

P.S. Dla niefejsbukowych link do mojego ostatniego tekstu:

Ułatwienie przez utrudnienie

Hew e najs lektura!



*Zależny Instytut Badania Opinii Znudzonego Oczekiwaniem Czytelnika

wtorek, 23 kwietnia 2013

Żyję

Drodzy Czytelnicy!

Pół roku czekam na klienta...

   Rozumiem Waszą irytację, zniecierpliwienie i momentami złość. Zachowuję się jak szczeniak, gówniarz i człowiek niepoważny. Z jednej strony cieszy mnie fakt, że z wielu stron docierają do mnie komentarze domagające się kolejnych wpisów (czasem, ku mojej uciesze, piszący nie przebierają nawet w środkach i posuwają się do wyzwisk i gróźb). Z drugiej strony trapi mnie myśl, że zaniedbuję Was, a uwierzcie mi - jest mi niezwykle miło, kiedy pomyślę, że coś co stworzyłem dla siebie i bez zamiaru zdobycia popularności, stało się dość popularne i chętnie czytane. A pewnie gdybym poświęcił Wam więcej czasu i pracy - byłbym taki znany jak pewna Kasia T. Boję się zamieścić nawisko, bo za użycie TEGO nazwiska można zostać pozwanym przez jakiegoś Donalda. Nawiasem mówiąc - koleś się wybił dzięki córce - blogerce. Na pewno to było dokładnie w tej kolejności i chyba nikt nie ośmieli się zaprzeczyć...)
   Czemu teraz tak rzadko pojawiają się u mnie nowe posty? Wyjaśniam. Pierwszym powodem jest szacunek dla Czytelnika. Otóż przedłużająca się w tym roku zima i wszechobecny kryzys spowodowały dość duży zastój w handlu złomem. Wiadomo, że jeśli mamy niewiele samochodów, stykamy się i rozmawiamy z niewielką liczbą osób, to statystycznie szanse na spotkanie kogoś, kogo można wyśmiać na blogu, albo auta, które można tu opisać, maleją drastycznie. Kiedyś ktoś z Was napisał w komentarzu, że czasem lepiej pisać mniej, niż hurtowo produkować bełkot. Wziąłem sobie to do serca i trzymam się tego. A gościa, który to napisał oczywiście zlokalizowałem i do dzisiaj siedzi w bagażniku mojej czarnej, gangsterskiej "siedemsetki" i przeprasza za obrazę majestatu.
   Kolejnym powodem małej ilości tekstów, jest pięćdziesięciometrowe mieszkanie, w którym za cholerę nie mogę doszukać się drugiego pokoju. Głowę sobie dałbym uciąć, że był, ale skoro kiedyś udało mi się wyjechać z ogrodu rodziców bez otwierania bramy wjazdowej... ot, zapomniałem o niej, to jest duża szansa, że kilka lat temu biorąc kredyt na sto lat, też coś przeoczyłem jeśli chodzi o ilość pomieszczeń. Będzie w nocy ciepło - będę znowu siedział do trzeciej na balkonie i "tforzył" Muszę jeszcze tylko zrobić porządek z trzema studentkami "śmieciarkami", którym nie chce się wynosić worków do kontenera i składują je, brudasy, na balkonie obok mojego.




Wyszedłem właśnie "trzasnąć" zdjęcie i dzisiaj jest tylko jeden - i to czarny na dodatek. Taki lepszy, co smrodu nie przepuszcza. Zazwyczaj są dwa do czterech i niebieskie. O jak ja kocham ludzi! A kiedyś wystawiały przemiłe dziewczyny swoje śmieci przed drzwi na korytarzu, więc wysypywałem je im zawsze (śmieci, nie drzwi) na wycieraczkę. Długo trwało zanim zorientowały się, że w korytarzu szansa na tornado, czy wichurę jest niewielka, więc coś musi być na rzeczy, że te odpady wyłażą same z worków. Żeby nie było, że szurnięty jestem - nie czaiłem się z tym, a nawet pomagała mi w niecnym procederze edukacyjnym sąsiadka z naprzeciwka. I wysypywałem tylko wtedy, kiedy zalegały ponad dobę! Nie żartuję.
   Tak więc jest tyle przeszkód na mej drodze twórczej, że nie jestem w stanie pisać często i sensownie. Ostatnio napisałem, że muszę dokończyć jeden tekst. Dokończyłem go kombinacją klawiszy Ctrl+A, a następnie Delete. Uznałem po prostu, że nie spełnia standardów. Teraz żałuję, bo nie był wcale taki bezsensowny.
   Była ostatnio kupa śmiechu przy sprzedaży Peugeota 307, więc to "na dniach" opiszę, przy sprzedaży Fabii oglądający zniszczyli mi psychikę i do dzisiaj jestem na prozaku (o tym w linku pod tekstem).
   Dla tych, którzy nie korzystają z Fejsbuka wrzucę odnośniki do kilku moich tekstów zamieszczanych gdzie indziej. Raz w miesiącu publikuję tam, więc zapraszam do zaglądania.

   A wracając do mojego własnego bloga - będzie więcej i częściej, ale proszę o cierpliwość i wyrozumiałość.

Teksty w kolejności od najstarszego, do najnowszego:

Nie taki handlarz straszny...

Każdy Polak pozuje

Czerwona sosjerka, czyli czego dama o aucie nie wie

Niepokojące ryski

Korekta licznika - nie chem, ale muszem?





  

wtorek, 26 marca 2013

Rozmowy niedokończone

   Późno dzisiaj wróciłem, miałem dopracować inny tekst, ale wolę to zrobić bardziej wypoczęty, więc na noc wrzucę kilka rozmów rozluźniających (nie wiem co prawda co rozluźniają, bo w trakcie tak głupich rozmów jestem nadzwyczaj spięty).


- Proszę pana, tu jest coś zepsute, zawory "cykają"!
- Nie. Wszystko jest OK. To załączyła się instalacja gazowa i słychać wtryskiwacze.
- To one są do wymiany.
- Nie, nie są. Wtryskiwacze gazowe zawsze są słyszalne. Taka jest ich konstrukcja. Gdyby benzynowe były na wierzchu, też by je pan pewnie słyszał. To jest BRC, a dopiero Landi Renzo są głośne.
- Co mi pan opowiadasz?! Miałem poloneza w gazie i tam nic nie pykało! Sprzedawaj se pan ten kit komu innemu!

Poszedł w cholerę... Ufff  Ludziom nie dogodzisz. Masz zwykłą instalację, to wypadałoby ją zmienić na wtrysk sekwencyjny, masz "sekwencję" - to kurde gościowi "pyka"...

***


- A to Audi musiało na dachu leżeć, że takie pęcherze przy relingach.
- Nie leżało. To jest oryginalny lakier, a powód to wada fabryczna niektórych modeli Audi z końca lat dziewięćdziesiątych.
- A tam, dach to najmniejszy problem. Na Allegro po czterysta złotych chodzą. Kupię dach i wymienię.
- Ale po co? Tu jest kilka pęcherzyków. Wystarczy wyszlifować, pomalować i po sprawie.
- A co mi pan mówisz, ja bym sobie dach sam wspawał. To żaden problem. Tu ucinam, tam ucinam i wspawuję. Dwie godziny i po sprawie. Ale koniecznie zmieniłbym na taki bez szyberdachu!
- A czemu bez szyberdachu? To bardzo przyjemna rzecz.
- Szyberdachy są do dupy. Wszystkie ciekną.
- Ale ten jest sprawny i nie przecieka...
- JESZCZE nie przecieka! Ale zacznie...

Po tej rozmowie wiem, że szyberdach to - podobnie jak mop - dzieło szatana. A spaloną żarówkę od postojowych wymieniłem razem z całą instalacją elektryczną...

***


- Witam. Ja w sprawie autka dzwonię. To automat, co?
- Tak, automat.
- Widzi pan martwi mnie ta skrzynia...
- A dlaczego pana martwi? Mnie cieszy, bo działa jak należy.
- A mnie jednak martwi, bo to w każdej chwili może się zepsuć, bo autko starsze...
- Jak do tej pory nic nie wskazuje na to żeby miała się skrzynia zepsuć. Wiadomo, że jest to auto używane i może się zdarzyć jakaś awaria, ale nic na to nie wskazuje. Wszystko działa jak należy - nie ślizga, nie szarpie, wszystkie biegi wchodzą, olej niedawno zmieniany...
- No właśnie! Sam pan przed chwilą przyznał, że może się zepsuć. I dlatego martwi mnie ta skrzynia.
- Jak pana tak martwi, to dlaczego pan dzwoni do mnie? Przecież jest jasno w ogłoszeniu zaznaczone, że automat.
- Myślałem, że pan rozwieje moje wątpliwości, ale sam pan stwierdził, że może się skrzynia zepsuć...

W tym momencie film mi się urwał i obudziłem się w przytulnej, jakby pluszowej sali budynku przy ulicy Babińskiego w Krakowie. Z sufitu uśmiechały się do mnie Misie Puchatki. Dużo Misiów Puchatków. Byłem zmartwiony...

***


- Dzień dobry. Mam Vectrę B do sprzedania, silnik 1.6, rok produkcji 97.
- Jak długo ma pan to auto?
- A tak ze dwa miesiące.
- To czemu pan tak szybko sprzedaje?
- Bo mi się Seicento Sporting od znajomego trafiło i chcę zmienić.
- Dzięki, ale nie będziemy zainteresowani.

Za dwie godziny ten sam numer wyświetla mi się na telefonie. Odbieram. Gość nie ma pojęcia, że już ze mną rozmawiał. Pewnie już wszystkich handlarzy obdzwonił i pomieszało mu się.
 
- Dzień dobry. Mam Vectrę B do sprzedania, silnik 1.6, rok produkcji 97.
- A jaki jest powód sprzedaży?
Pytam z czystej ciekawości.
- A... bo za tydzień jadę do Niemiec do pracy...

W sumie, to nawet możliwe, że gość za tydzień jedzie do Niemiec do pracy, Sportingiem kupionym od znajomego...

***

 
- Ja mam Fiata Bravę z 1998 roku na zbyciu. Benzynowy. Do wymiany wydech, przegub, coś tam w zawieszeniu stuka.
- A jak tam korozja w aucie? Mocno jest zgnite?
- No trochę podłoga i progi wypadałoby zmienić, bo przeglądu nie przeszedł.
- A ile by pan chciał za to auto?
- No, tak z cztery pięćset, do minimalnej negocjacji.
Słucham, powoli zaczyna do mnie docierać jaki interes życia mi właśnie gość proponuje.
- Niestety odpada sprawa. Cena jest nieakceptowalna.
- A to ile by pan dał?
- Nie ma sensu nawet panu mówić. Właściwie, to nie chcemy auta w takim stanie.
- A to ile by pan dał?
- No, raczej nie kupujemy takich aut, bo nie opłaca się naprawiać.
- Ale niech pan coś zaproponuje!
Słyszę wyraźnie poirytowany głos w słuchawce.
- Maksimum tysiąc złotych, ale raczej i to nie wchodzi w grę.
- Ile?!! To wiesz pan co? Weź się pan rozpędź i się pan pie#dolnij tym głupim łbem o ścianę!!!


Zła diagnoza, zła recepta. Jak się rozpędziłem i pie#dolnąłem głupim łbem o ścianę, to mi ... nie pomogło. Dalej nie chcę zgnitej Bravy za cztery pięćset.

***

- Ja w sprawie Peugeota. Jaki tam jest przebieg?
Kocham rozmowy zaczynające się od przebiegu.
- Dwieście osiemnaście tysięcy kilometrów, oryginalny, sprawdzony w ASO.
- Ojoj, Boże drogi jak dużo! E, to już nic z tego auta nie ma.
- Jak pan chcesz, to panu zrobię pięćdziesiąt na jutro. Do widzenia!

Sam nacisnąłem czerwoną słuchawkę. Poczułem się tak ... fajnie. A jedź sobie chłopie tam, gdzie będziesz miał sto dwadzieścia. Chyba, że to też za dużo...



***

- Dzień dobry. Ja w sprawie wiosny. Będzie w tym roku?
W słuchawce głucha cisza...

P.S. Wszystkich Czytelników oburzonych lub zniecierpliwionych słabą częstotliwością tworzenia przepraszam i obiecuję, że kiedy skończy się ta cholerna zima, tekstów będzie więcej, bo i będzie się więcej działo ;-)

   W tym tygodniu jeszcze jeden tekst będzie.

 

niedziela, 24 lutego 2013

Prestiżowe oględziny



   Grypa minęła.Mój sąsiad poprosił mnie więc, bym obejrzał mu auto przed zakupem. Chce zmienić Vectrę B na ... oczywiście! Na co może chcieć zmienić auto klasyczny obywatel RP? Jaki samochód daje obywatelowi RP co najmniej tyle prestiżu, co autograf doktora Pawicy ze "Szpitala na peryferiach"? Jaki pojazd jest tak piękny, że nie ma słów określających jego piękno? Co jest w stanie przyćmić nawet wschód słońca nad Morzem Karaibskim? Jaka fura, postawiona na przykościelnym parkingu w niedziele obliguje nas do zamiany blaszanej "piątki", na papierową co najmniej "dychę", ze wskazaniem na "dwie dychy"? Nie powiem. Zagadka.
   Typ znajomego padł na dwa egzemplarze z silnikiem o zapłonie samoczynnym. Pierwszy z nich - krajowy, bezwypadkowy, o przebiegu ponadnormatywnym - dwieście trzydzieści tysięcy kilometrów. Właściciel (drugi od nowości) stwierdził przez telefon, że auto jest bardzo ładne, malowany ma tylko jeden błotnik, który w przeszłości był, standardowo jak to u nas - nie rozpie#dolony, tylko przerysowany na parkingu. Kiedy podjechaliśmy na podwórko gościa i zobaczyłem okaz, nie chciało mi się nawet wysiadać z auta. Piękne, srebrnousrane, mieniące się dziesięcioletnie kombi urzekło mnie do tego stopnia, że do teraz jestem "urzeknięty". Nawet herbata nie smakuje już tak samo. A te listwy boczne umęczone farbą pod kolor... Też chciałbym takie! I ten "grill" podobnie umazany... Też chciałbym taki...
   W końcu wylazłem z auta, na wstępie zawiało mi po plecach, więc już byłem w pełni pozytywnie nastawiony do oględzin. "Drugi Właściciel Od Nowości", kiedy zobaczył w moich łapach miernik grubości lakieru, trochę się zmieszał. Zmazałem palcem brud z dachu i przyłożyłem sondę - wynik 90 mikrometrów. Oryginał. Wiedząc bez mierzenia, że na tym elemencie ten oryginał się kończy, spojrzałem na gościa i zapytałem go, już twarzą w twarz, nie telefonicznie:
- Co było w aucie robione? Jakie elementy były lakierowane?
 Jego mina, którą można w skrócie opisać - "znowu w życiu mi nie wyszło", była bezcenna. Zrezygnowany odpowiedział:
- No, eee, hmmm, dwa boki i maska, i tylna klapa...
Pozostawiłem to bez komentarza, choć w tym momencie powinien dostać już w łeb. Pomierzyłem resztę z ciekawości, czy miernik złapie gdzieś skalę. Łapał, ale tylko temu, że jest wyskalowany od zera, do chyba trzech tysięcy mikrometrów.
   Wewnątrz auta gnój i syf, wszystko umęczone tak, że jestem pewien, iż przebieg z licznika pokazywał stan na luty 2006 roku. Silnik odpalił mniej więcej jak poczciwy C330, którego często spotykamy jeszcze na pozamiejskich bocznych szosach, toczącego się z taką prędkością, by kierujący, zmęczony do tego stopnia, że głowa opada mu na kierownicę podczas jazdy, mógł w pełni panować nad wirującym mu krajobrazem.
   Nie chciało mi się już tracić czasu. Powiedziałem do sąsiada, żebyśmy już jechali, bo wieje mi po plecach. Pojechaliśmy oglądać kolejną "Perłę Prestiżu Polskiego". Tą drugą machinę sprzedawał jakiś kolega po fachu - handlarz. No i muszę stanąć w obronie gościa. Niestety, polubiłem kolesia. To już lubię dwóch.
   Przebieg luksusowego kombi - sto siedemdziesiąt tysięcy kilometrów - skwitował uśmiechem i stwierdzeniem: "pewnie taki kiedyś był". Generalnie ta druga "ikona polskiej szosy" była trochę lepsza od poprzedniego okazu. I tak go niestety odrzuciłem, choć silnik pracował o niebo lepiej i środek był mniej wymęczony. Na pierwszy rzut oka widać było, że parę elementów blacharki zostało kupionych "pod kolor", ale składacz się nie postarał. Ten samochód miał przynajmniej - zgodnie z telefonicznymi zapewnieniami sprzedającego - jeden błotnik lakierowany. Reszta oryginał.
   Zwinęliśmy się szybko do domu. Nie chciałem koledze polecać tego auta, bo choć nie wyglądało najgorzej, to miałem przy nim jakieś takie odczucie, które czasem pojawia mi się, gdy widzę wytapetowaną, zmęczoną kobietę z życiorysem na twarzy wypisanym. Zawsze można zaryzykować bliższą znajomość, bo czasem pozory mylą, ale po co? A po drugie tam też wiało.
   Jaki morał z dnia dzisiejszego? Jeśli chcesz poczuć prawdziwy prestiż, jeśli chcesz zaparkować pod kościołem w miejscu dla VIP-ów, w miejscu, które w słoneczny dzień bije blaskiem plastikowych "pakietów chrom" - nie bierz mnie na oględziny, bo marudny jestem. I nie lubię jak mi po plecach wieje, a nie mam kostiumu teletubisia.

Na koniec jeszcze zagadka (każdy dwulatek powinien zgadnąć).

Co to za tajemnicze "fury" były?

Nagród nie ma, bo kryzys ;-)

piątek, 1 lutego 2013

Obwieszczenie. Już można klinąć Lubię!




Uwaga! Uwaga!


   Po czasie idę z duchem czasu! Po wielogodzinnym kombinowaniu, po wnikliwej i burzliwej dyskusji cechującej się wzajemnym zrozumieniem, Rada Starszych uchwaliła sobie...to co chciała. Otóż tak coś naczarowałem, że wstawiłem przycisk "Lubię to". Umieściłem go na górze strony - po prawej. Chyba, że go tam nie umieściłem, ale mi się tak wyświetla.
   Nie do końca wiem o co tu chodzi, ale pewnie o to, żeby każdy Szanowny Czytelnik, który nie jest oburzony i zniesmaczony wpisami zamieszczanymi przeze mnie, mógł wyrazić swoją daleko idącą, płynącą ze szczerego serca aprobatę dla poczynań autora. Chyba nie da się ustawić "Nie Lubię To", więc nie będę wiedział ilu Czytelników obraziłem, ilu mnie nie lubi itd. I niech tak pozostanie. Wolę żyć w błogiej nieświadomości.
   Zachęcam więc Was do klikania. Posty będę udostępniał na fejs.zbuku i może czasem w wolnej chwili coś tam wyskrobię. I tak nie wiem do końca, o co tu chodzi, ponieważ zawsze byłem antyfejsbukowy i dalej jestem. Po prostu - nie chcem, ale muszem.

   Korzystając z okazji chciałem Wam wszystkim podziękować za to, że wpadacie tutaj, za to, że czekacie na kolejne wypociny me ( i to w wielu przypadkach z niecierpliwością nawet), za komplementy, jak i również za krytykę (tej najbardziej nie lubię ;-) )


   Liczę na Wasze głosy, ponieważ oczywiście kiedy zdobędę wielką popularność, będę kandydował na prezydenta, premiera, czy jakiegoś tam posła, bo przydałoby się w końcu w cztery lata ustawić do końca życia. Człowiek pracuje i efektów brak, a tam czeka ELDORADO! Jak już będę miał milion tych "lajków", to na pewno zostanę jakimś senatorem. Tak mi babcia zawsze powtarzała.

Dobra. Kończę, bo bredzę...

czwartek, 31 stycznia 2013

Auto do 1000 zł

   Wielu ludzi potrzebuje auta do przemieszczania się z miejsca A, do nieodległego miejsca B. Wiem, że do oddalonej o dwa tysiące pięćset metrów pracy można jechać nawet Kamazem, czy Touaregiem 5.0 TDI - co z tego, że do Kamaza trzeba "bić" powietrze do układu przez godzinę, a w zimie, na takim odcinku Touareg (nawiasem mówiąc - dla mnie beznadziejny i paskudny jak Audi Q7) tylko się niszczy i spala więcej niż wspomniane dzieło radzieckiej (teraz już rosyjskiej) myśli technicznej. Można. Jak to mówił mój prymitywny, były znajomy - zanim komornik zajął mu nawet krzesło bujane - "kto bogatemu zabroni"...
   Z racji takiej, że nie jesteśmy społeczeństwem zamożnym, a o samochodach za milion "średnich krajowych" możemy poczytać gdzie indziej (i zapewne tam jest to lepiej zrobione, niż byłoby u mnie), chciałbym opisać wrażenia z jazdy samochodem dostępnym dla szerszego grona odbiorców. Dzisiaj na tapetę biorę furę, którą możemy nabyć posiadając tysiąc złotych.
   Nie mam tu na myśli Polskiego Fiata 126p, gdyż dla mnie jest to auto do d#py. Zdawałem nim prawo jazdy dawno temu i obiecałem sobie, że po egzaminie nigdy do niego nie wsiądę. Słowa dotrzymałem. Fura oczywiście budzi wielką sympatię wśród ludzi, którzy poza "Maluchem" jeździli tylko PKSem, PKP lub na rowerze. Ja wybieram rower! Nawet zimą wolę... Sorry jeśli się naraziłem komuś, ale poza miłością do egzemplarzy z wczesnych lat produkcji, uczucie do "Malucha" jest dla mnie czymś absolutnie niezrozumiałym. Tak na marginesie - najbardziej w tym aucie podobały mi się zawsze fotele z plastikowej skóry. Szczególnie latem, w czasie upału. Wiem, bo jak w każdej szanującej się polskiej rodzinie - i u mnie był "Maluch" w garażu (licznik miał tak profesjonalnie cofnięty, że nawet jak stał, to już jechał 40km/h).
 Wspominając o aucie za tysiąc, mam oczywiście na myśli Fiata Cinquecento 700. Jest to jedyny Fiat, którego lubię. Nie wiem nawet czemu. Szczególnym uczuciem darzę egzemplarze z japońskim gaźnikiem Aisan. To jest legenda - coś jak Pierburg 2E w Volkswagenie. Dwa tysiące osiemset kilometrów przewodów podciśnieniowych upchanych pod maską i co jeden, to bardziej zbędny. Kiedyś kupowaliśmy CC700 od gościa, który stwierdził, że Aisan jest rewelacyjny. Pojawia się problem z obrotami - kolejny wężyk zaślepiony blachowkrętem i "fura zapie#dala jak szatan". I miał rację - ostatnie Cinquecento zawiozłem do znajomego mechanika, bo gasło. Popatrzył, podrapał się po głowie, jeden wężyk wymienił, jeden zaślepił i ... cud! Podobnie było z wspomnianym wcześniej Pierburgiem w Golfie II (oj, "utłukłem" tym autem kiedyś pół miliona kilometrów). Wyskakiwały w czasie jazdy wysokie obroty - zaślepiony wkrętem wężyk i po problemie, gasł na wolnych - zaślepiony wężyk i po problemie. I można było tak bez końca!  Po paru miesiącach gaźnik wyglądał jak arcydzieło sztuki nowoczesnej nadające się na eksponat w Centrum Pompidou. Sto czarnych wężyków wystających ze srebrnego korpusu i każdy zaślepiony inną śrubą.

Ten cudownie cudowny egzemplarz poszedł do znajomej. I nawet jeszcze się do mnie odzywa ;-) (znajoma, nie egzemplarz)
   Dlaczego "Siedemsetka" jest fajna? Bo jedzie do przodu. Tanio jedzie do przodu. Grzeje w zimie i to w miarę nawet wydajnie. Jeśli tylko trafimy na egzemplarz nieuzdatniany w stodole przez inżyniera Motodoktora i magistra Piankę jest szansa, że poprzemieszczamy się w tani sposób przez dłuższy czas i nie wypadniemy z fotelem na drogę.
   Wygląd zewnętrzny "rakiety" wcale jakoś mocno nie razi brzydotą. Ot, parę ładnych lat minęło od wprowadzenia do sprzedaży modelu, więc z wytworami czasów plastikowo-fejsbukowych konkurować nie może, ale źle nie jest. Samochód oczywiście wygląda jak pewien przedmiot AGD stworzony po to, by żony mogły godzinami wypominać, że bez nich to byśmy chodzili jak krowie z d#py wyciągnięci, ale to dobrze, że przynajmniej coś przypomina, bo taka np. Siena jest podobna zupełnie do niczego. Oj, przepraszam - przypomina mi delikatnie poużywane mydło.
   Kilka słów o wrażeniach z jazdy. Kiedy już trzaśniemy drzwiami i usłyszymy to charakterystyczne "plum" (jak w W124 ... prawie...)... wtedy musimy pociągnąć za klamkę i trzasnąć jeszcze raz, tylko bardziej energicznie. Bywa, że czynność trzeba kilkakrotnie powtórzyć. Jak już odniesiemy sukces w tej czynności i wrota się za nami zatrzasną na dwa ząbki zamka, czeka nas jeszcze większe wyzwanie - odpalenie dwucylindrowego reaktora. Musimy bardzo uważać, żeby nie zalać świec (ach, gdzie te czasy samochodów z ręcznym ssaniem, gaźnikami...już zapomnieliśmy... ). Pociągamy wajchę ssania do siebie i przekręcamy kluczyk. O tym, że silnik "zagadał" mówią nam najczęściej obroty na jakie wskakuje po odpaleniu na ssaniu. Gdyby był obrotomierz - nie starczyłoby skali. Ale to musi być dobre dla motoru - szczególnie na mrozie. Często jeszcze o rozpoczęciu pracy przez silnik, informują nas rozpaczliwe jęki panewek i popychaczy zaworów. Pomoc doraźna - wspomniany już kiedyś "remont w płynie", jednak jeżeli samochód jest świeżo zakupiony musimy uważać - bardzo prawdopodobne, że olej silnikowy zastąpiony już został w całości Doktorem Glutem (kto widział ten wie, czemu glutem).
   Jedziemy! To znaczy - chcemy jechać, ale najpierw czeka nas kolejna przygoda - musimy znaleźć odpowiedni bieg! Lewarek zazwyczaj rusza się tak, jak kij wrzucony do garnka. Kilka razy zamiast "jedynki" wrzucamy "trójkę", auto oczywiście gaśnie. Kolejna próba odpalenia powoduje zalanie silnika... Po kilku jeszcze startach orientujemy się, że nie wyłączyliśmy świateł w czasie kręcenia rozrusznikiem i akumulator odmawia współpracy. Idziemy do sąsiada po kable i prosimy, by podjechał swoim prestiżowym Passatem B5 w dizelku w celu użyczenia prądu. Na takim prądzie maszyna odpala nam w sekundę. Teraz już nie zgaśnie, nawet jedynka wskakuje od razu! Zawstydzona "siedemsetka" zrobi wszystko, by nie wypaść źle. W końcu prądu udzielił jej sam Król Polskich Ogłoszeń w pakiecie chrom!
   Stopery w uszy i gnamy na szosę! I tu zdziwienie - auto całkiem fajnie jedzie! Z górki potrafi nawet osiągnąć 140 km/h. Przekroczyć barierę dźwięku się bałem, ale pewnie by poszedł... (prawdopodobne jest też, że licznik zawyżał o jakieś 100km/h, ale tej wersji nie biorę pod uwagę. Czuć było prędkość!)
   Zakładając, że mamy już zaślepione co trzeba w układzie zasilania i Fiat nam nie gaśnie, to poruszanie się nim w mieście jest bardzo przyjemne. Zaparkować możemy wszędzie, promień skrętu jest dobry. Nie można się czepiać. Jeżeli chodzi o przyspieszenie - takowe w tym pojeździe nie występuje. "Sprint" od 0 do 100 km/h trwa tydzień, ale kto kupuje "Siedemsetkę" żeby nią przyspieszać...
   Spalanie jest uzależnione od wielu czynników - stopnia zaawansowania zaślepień, regulacji gaźnika, blokowania hamulców, wagi teściowej i tak dalej... Waha się od 5 do 10 litrów na 100 km.
   Korozja. Ona lubi Fiata. Uwielbia zjadać progi i podłogę, ale nie wypluwa też innych elementów. Zdarzają się egzemplarze nienadgryzione - po dziadku, garażowane, ale zazwyczaj są droższe niż tysiąc.

   Reasumując - ktoś powie, że jestem cynicznym bucem i śmieję się z taniego miejskiego samochodu. Można mi wierzyć lub nie, ale ja CC700 bardzo lubię. To jest dobry samochód. Na dojazd do pracy, na zakupy, na niedzielny wyjazd do cioci Albiny - jest wymarzony! Jechałem nim nawet sto kilometrów bez zatrzymania i odpoczynku, przy dźwiękach oryginalnego radia Safari i jakiejś obejmy metalowej tłukącej się o podłogę! Dało się! Choć fotele nie należą do wygodnych, dojechałem cały i zdrowy. Szczerze polecam ten bolid!

P.S. Aktualnie nie mamy żadnego w ofercie.

Gustowna kratka w zderzaku podkreślająca sportowy charakter auta. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to różowy wóz dla prawdziwego menszczyzny. Kupiła go baba. Ukradła mi nawigację Garmin. A zjedz sobie ją kobieto! Wybaczam! Cóż za gest...

Zalety auta:
- cena, a dokładnie połączenie ceny z możliwością przemieszczania się
- wymiary zewnętrzne pozwalające zaparkować auto nawet na pace w Polonezie Trucku
- koszty eksploatacji - znikome. Pan Heniek może wszystko zadrutować, a czego nie da się rozwiązać drutem i blachowkrętem, można naprawić młotkiem.
- widoczność dookoła jak w budce telefonicznej
- brak popytu wśród złodziei - można nie zamykać. I tak nikt tego nie ukradnie, bo albo zaleje świece, albo nie znajdzie biegu.
- zalet jest tyle, że brakłoby internetu, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.

Wady auta:
- rdza. I wszystko w tym temacie jasne.
- stuki w silniku - albo zawory, albo panewki, albo obie możliwości plus jeszcze coś.
- "dzwoniący" łańcuszek rozrządu - kosztuje tyle, co dwa piwa w knajpie, plus kolejne dwa dla Heńka, żeby to poskładał do kupy
- osiągi - o tym nie wypada wspominać
- zapalanie na zimnym silniku - trzeba być wytrawnym zapalaczem, by zapaliło.
- bagażnik, do którego wchodzi pięciometrowy zwój drutu, papierowa torebka na śrubki, kable rozruchowe i Żubr w puszce.
- wad jest tyle, że brakłoby dwóch internetów, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.

   Na zakończenie przytoczę słowa, jakie usłyszał pan, od którego kupiliśmy w lecie niebieskie CC700. Przed telefonem do nas dodzwonił się do jakiegoś przemiłego handlarza z konkurencyjnej handlarni, który po usłyszeniu marki i modelu oferowanego auta warknął do słuchawki:
- Cintek? W dupę se go wsadź!

Ignorant! Pewnie, że my kupiliśmy! Miał tak fajnie złamany fotel kierowcy, że żal było nie brać...

czwartek, 10 stycznia 2013

Handlarz i mały, wąsaty chytrusek.








   Historyjka wydarzyła się niedawno. Kupiłem Peugeota 206 z 2004 roku, z LPG. Auto ładne, krajowe, od właściciela, który dużo pieniędzy zostawił w ASO (odziedziczyłem faktury). Spokojnie mogłem stwierdzić, że samochód był bezwypadkowy - cała płyta podłogowa w stanie fabrycznym, poza prawym przednim błotnikiem i maską wszędzie lakier oryginalny, szyby oryginalne. Auto po umyciu, wypraniu i nawoskowaniu wyglądało imponująco. Naprawiłem sto pierdołków zepsutych i wystawiłem ogłoszenie z ceną siedem tysięcy złotych, do negocjacji.
   Każdy rozsądny zapyta - czemu tak tanio? Przecież za sensowną dwieścieszóstkę z tego rocznika trzeba dać dziesięć, jedenaście tysięcy zł. Powód prozaiczny - auto miało do naprawy tylną belkę. Lewe koło było delikatnie "w minusie", źle się Peugeota prowadziło. Co prawda nic jeszcze ( o dziwo ) nie stukało, ale niebawem zapewne miało zacząć...
   W ogłoszeniu opisałem wszystko - włącznie z grubością lakieru na każdym elemencie. Nie pisałem o zawieszeniu - zamieściełem adnotację, że pozostałych informacji udzielam telefonicznie. I tego pożałowałem! Zaczęły się telefony. Codziennie kilkadziesiąt osób, żądnych Peżota z salonu TANIOOO i od pierwszego właściciela, nie dawało mi żyć. Takiego nawału debilizmu jeszcze nie spotkałem. Każdy, powtarzam każdy dzwoniący zaczynał od najbardziej wk#rwiającego mnie zestawu pytań - czy jestem właścicielem, czy jestem pierwszym właścicielem, czy też aby przypadkiem nie jestem handlarzem, jak sprawowało mi sę autko przez te lata i tak do bólu. Jak łatwo się domyślić  - już na tych pytaniach ponosiłem porażkę. Jeżeli nawet zdarzył się ktoś, kto chciał jeszcze przejść do kolejnych kwestii, kończył rozmowę po tym, kiedy słyszał ode mnie, że w tym bezwypadkowym, jednym z najtańszych w Polsce Peugeotów 206 z 2004 roku trzeba coś naprawić. KAŻDY myślał, że jakiś pajac-filantrop sprzedaje w cenie "ćwiarowanego" ulepa auto "nie wymagające pier#olonego wkładu finansowego", że jakiś niespełna rozumu darczyńca robi prezent świąteczny pazernemu Polakowi! Do nikogo nie trafiało, że po zakupie (i stargowaniu ceny), zrobieniu tylnej belki - i tak bedzie miał, za niespełna  osiem tysięcy zł. zadbane, niestare, bezwypadkowe auto z wtryskiem gazu.
   Telefonów odbierałem dziesiątki. Nawet ktoś miał czelność dzwonić po 23:00. Nie odbierałem, więc raz za razem ponawiał próbę dodzwonienia się do mnie.


   Apogeum wk#rwienia osiągnąłem w Boże Narodzenie. Po południu zadzwonił mi telefon (mnie się to w głowie nie może pomieścić jak można o auto zadzwonić w taki dzień, ale może zbyt głupi jestem, by pojąć). Po głosie w słuchawce w momencie ułożyłem sobie w głowie portret dzwoniącego - gość przed sześćdziesiątką, łysiejący, z wąsem, grubawy, w skórzanej kamizelce naciągniętej na białą koszulę. Pewnie jeszcze miał skórkowy krawat. On musiał tak wyglądać! Pazerny głos w słuchawce nie wyskrzeczał nawet przywitania, nie wspominając o "przepraszam, że w taki dzień, ale.." Usłyszałem:
- Tak sobie przeglądam ogłoszenia i zauważyłem Peżocika. Pan jest pierwszym właścicielem? Nie mam do czynienia z jakimś handlarzem?
W pierwszym odruchu miałem mu wygłosić po łacinie bożonarodzeniowe kazanie, ale zanim zabrałem głos, w głowie ułożył mi się nagle iście szatański pomysł.
- Tak, oczywiście proszę pana. Jestem pierwszym właścicielem autka, nie żadnym handlarzem.
Grzecznie i potulnie odpowiedziałem.
- To świetnie, bo handlarze to sku#wiele i gnoje i w życiu od takiego nie kupię! A to może mi pan Peżocika troszkę przybliży?
- Jasne. Już opowiadam o naszym Peżociku. Otóż kupiliśmy go z żoną w 2004 roku w salonie, używała go wyłącznie żona, niewiele jeździła, serwisowaliśmy tylko w autoryzowanej stacji obsługi Peugeota. Nie mieliśmy zamiaru sprzedawać, ale była promocja na rocznik 2012 i kupiliśmy sobie nową "dwieścieósemkę". Nawet w  październiku oddaliśmy samochodzik do ASO na wymianę rozrządu, oleju i całego zawieszenia z przodu i z tyłu.
- Myślę, że ma pan na to potwierdzenie w książce serwisowej?
- Ależ oczywiście, że tak!
- I to co pan pisze, że bezwypadkowe, to prawda, tak?
- Jak mógłbym kłamać. Żona kiedyś na parkingu, pod sklepem przytarła w inny samochód i malowaliśmy błotnik i maskę. Oczywiście w serwisie autoryzowanym, bo ja wie pan, wolę zapłacić więcej, ale zlecić naprawę fachowcom. Nie ufam tym oszustom mechanikom.
- A z ceny pan zejdziesz? Bo drogo trochę.
- No, to przecież jasne!
- A opony letnie pan daje oczywiście?
- Tak, mam oryginalne szesnastocalowe alufelgi i nowe opony, w sierpniu kupione, za tysiąc sześćset złotych (co także było totalną bzdurą, bo miałem do niego letnie opony czternastocalowe, bez felg - takie jak dostałem od sprzedającego).
W trakcie taj wymiany uprzejmości słyszałem, jak gość dostaje świra do głowy. Jak odzywa się już zamiast niego "megapazerny okazjoszukacz", jego łapska w myślach już zagarniały dla siebie tę hiperokazję, w jego oczach błyszczały znaczki $ i pulsowały jak zepsuta sygnalizacja świetlna. Tego mi było trzeba! Zabawę czas kontynuować. Teraz musiało nastąpić ostudzenie. Mówię:
- Ale widzi pan, jest jeden malutki problem w chwili obecnej...
- Jaki?!
Przerwał mi przerażony głos.
- Bo wie pan, ja obiecałem przytrzymać auto koleżance do Nowego Roku. Ona je chce kupić, tylko kredyt musi załatwić.
- Jaki kredyt? Gdzie teraz załatwi? Pewnie nikt jej nie da, a ja, eee.... ja bym dzisiaj, ja żonie na imieniny chciałem... ja bym teraz, ja nie mam daleko, bo żona ma trzynastoletniego matiza i on się sypie... że gnije znaczy, a ja dla żony na imieniny dzisiaj albo jutro, ale najlepiej dzisiaj, z kasą przyjadę i wypłacę... i biorę!
Zupełnie łamiącym się głosem, jąkając się dukał jegomość- niedoszły szczęściarz.
- No widzi pan, ja tak nie mogę. Honorowy jestem. Obiecałem, że zarezerwuję i muszę dotrzymać słowa.
W tym momencie wpadł mi jeszcze jeden genialny koncept sadystyczny. Dodałem:
- A właściwie, to ja koleżance może trochę niską cenę za dwieścieszóstkę powiedziałem, bo cztery i pół tysiąca...
To było już za dużo dla pana. Zaczął do mnie wykrzykiwać:
- Czyś pan zwariował? Panie dwa tysiące piechotą nie chodzą! Chrzań pan koleżankę! Ja daję siedem i jestem z kasą za chwilę! Biznes is biznes! To kasa! Bo ja tego Matiza mam ... trzynaście lat... się sk#rwysyn j#bany sypie, to złom już, a ja dla żonki na imieniny bym tego Peżocika natychmiast, bez gadania! Olej pan jakąś koleżankę! Ja już wsiadam w auto... i ja już...
- Niestety nie da rady. Ja proszę pana dobrze zarabiam i dla mnie te dwa, trzy tysiące nie stanowią problemu. Poza tym ja aktualnie w Gdyni jestem i wracam po Nowym Roku, więc niech pan do mnie zadzwoni koło 3 stycznia. Nie jest pan pierwszym dzwoniącym i było już wielu przed panem, więc układa się kolejka oczekujących, ale proszę dzwonić koło 3 stycznia.
- Panie, to ja będę dzwonił, ale weź mnie pan pod uwagę na pierwszym miejscu! Na hasło "Olkusz! To ja będę i niech pan ... na pierwszym miejscu... bo ja ... żonie tego Peżocika...
- Proszę zadzwonić po Nowym Roku
- Dobrze, to ja będę dzwonił, ale nich Pan mnie pierwszego ... poza kolejką!!!


   Przed Sylwestrem dzwoni mi znowu "Hasło Olkusz" i pyta, czy koleżanka kupiła.
- No niestety jeszcze nie załatwiła kredytu.
Odpowiadam, na co on:
- Lej pan na nią! Ja bym już był, a ona jak w dwa dni nie dostała, to już nie dostanie! Panie kasy pan nie chcesz?  Ja chcę właśnie takie autko od właściciela dla żony! Na Sylwestra bym jej kupił takie auteczko! Ja nie chcę żeby jakiś sku#wysyn handlarz to kupił, bo ich się powinno wieszać!
- No niestety, proszę dzwonić po Nowym Roku. I tak będę czekał na decyzję koleżanki...
- Ale lej pan na nią! Ona potem nie kupi, a jakiś handlarz wyrwie mi auteczko!

   I tak trwała rozmowa - taki miks rzygania na handlarzy i błagania o zrobienie w konia wyimaginowanej koleżanki. Plan miałem na wstępie taki, żeby panu, kiedy zadzwoni po Nowym Roku powiedzieć, że przecież to jemu chyba godzinę temu sprzedałem "auteczko", bo ktoś przedstawił się, że z Olkusza dzwoni, czyli podał właściwe hasło, przyjechał, zapłacił pięć dwieście i zabrał "cudeńko", ale szczerze powiedziawszy znudził mnie ten bełkot. "Szyfrant" zadzwonił 2. stycznia i usłyszał ode mnie, że koleżanka kredyt dostała i sprawa jest nieaktualna. Ależ zapłakał do słuchawki...


   Wiem, że dzisiejszy tekst jest tak naprawdę głupi, ale uwierzcie mi, że momentami mam serdecznie dosyć rozłączanych rozmów, po oznajmieniu że handluję samochodami. Mimo, że uczciwie informuję o wadach i zaletach sprzedawanego samochodu - traktowany jestem jak cytowany wcześniej "sku#wiel i gnój". Dlaczgo tak się zachowałem w stosunku do tego pana?
Po pierwsze - nie miałbym tyle tupetu, by dzwonić o samochód w Boże Narodzenie (ten pan miał, bo zobaczył OKAZJĘ i chciał być pierwszy. Bał się, że mu ją ktoś sprzątnie sprzed nosa i w dupie miał, że są święta - on już w myślach chwalił się przed szwagrem, jakie to cudeńko wynalazł i jaki matoł je sprzedawał). Po drugie - niemal na przywitanie usłyszałem piękną łacińską wiązankę komplementów pod swoim adresem. Po trzecie - ten chciwy głos w słuchawce! Jak ja nienawidzę takich ludzi! Po czwarte - nagadywanie, bym wystawił do wiatru swoją niby-znajomą - to takie polskie! Jak ja nienawidzę takich ludzi!

   Zepsułem mu święta, zepsułem mu sylwestra i chciałem go dobić na nowy rok, ale zlitowałem się. Mógłby jeszcze zawału dostać, gdyby dowiedział się, że ktoś był chytry i go podkupił. Wiem, że on przez tych kilka dni nie spał po nocach, obmyślał plan, zastanawiał się jakiego użyć argumentu, żeby mnie przekonać... Jak ja nienawidzę takich ludzi! Nie lubię i mam to gdzieś, że zachowałem się jak piętnastoletni gówniarz. Ubaw miałem niesamowity. Taka sadystyczna przyjemność...

   A Peugeota kupił normalny gość, który miał w d#pie, że jestem handlarzem. Przyjechał jako pierwszy, dałem mu porządny miernik grubości lakieru, żeby sobie sprawdził. Wszystko zgadzało się z moim opisem, przejechał się, stargował więc cenę i zabrał auto. Jestem pewien, że będzie zadowolony.