"A czego się spodziewasz? Masz dziesięć koła taniej niż inne. Choćbyś cztery dołożył, to i tak masz niedrogo, a będziesz miał wszystko porobione".
No dobra, więc auto wystawiałem za czternaście tysięcy. Wymagać cudów można przy takich za dwadzieścia dwa, dwadzieścia pięć. Ja uznałem, że mam to gdzieś - nie robię, bo łatwiej pozbyć się gniota za "naście", niż udowadniać wszelkim podejrzliwym, że warto dać więcej, bo "nie wymaga wkładu".
Zadzwonił klient nr 1 (co prawda telefonów było bardzo dużo, jednak wszystkie od "Poszukiwaczy Okazji Nie Potrafiących Czytać Ze Zrozumieniem" i od "Poparzonych Przebiegiem"). Klient nr 1 był gdzieś z Suwałk. Miał w każdym razie masę kilometrów do przejechania. Opisałem mu więc BARDZO DOKŁADNIE wszystkie znane mi wady auta, podkreślając że powinien się zastanowić, czy opłaca mu się jechać taki kawał drogi, bo "igłą" ten samochód nie jest. Jednego byłem pewien - nie miał nigdy wypadku (samochód, nie klient) i poza jednym elementem lakierowanym wszędzie był lakier oryginalny. Uparł się więc gość, że przyjedzie. Dojechał z żoną na drugi dzień. Najwięcej czasu spędzili macając ryski i delikatnie przygięty błotnik. Pół godziny rozważali konieczność wymiany reflektorów. Po długim zastanowieniu para postanowiła mimo wszystko przejść do drugiego etapu oględzin - wynegocjowaliśmy cenę i mieliśmy pojechać do umówionego przez nich wcześniej mechanika (znaleźli go w internecie).
Udaliśmy się więc na ulicę Poległych w Obronie Mogadiszu 666, by fachowiec fachowym okiem ocenił sprzedawane przeze mnie coś.
Kilka słów o warsztacie - ja nie oddałbym tam Ostrówka na wymianę zwolnicy, ba nawet na wymianę żarówki, bo i tak podpięliby plus do minusa, wybrudzili ją smarem, a na koniec pewnie urwaliby dach wyjeżdżając z tej nory. "Serwis" wyglądał mniej więcej jak WC na nieczynnym dworcu PKP. Wszystkie zużyte części walały się po brudnej podłodze, wymieszane ze szmatami i narzędziami. I te usmarowane kafelki na usmarowanych ścianach... Reasumując - gdyby nawet wisiały tam pisuary, nie zdecydowałbym się, bo bałbym się zarażenia zdalnego.
ze Wrzuty |
Kilka słów o mechaniku. Waga ciężka. Schludnie usmarowany od stóp do głów. Spojrzał na mnie na wstępie z pełną pogardą i zabrał się do straszenia podróżników. Wady, które znalazł (poza oczywistymi) rozbiły mi psychikę i do dzisiaj leczę się farmakologicznie. Oby więcej takich fachofcuf!
Obrazek rypnięty gdzieś z http://magnolijka.blog.onet.pl/2013/01/27/holizm-spoleczny/ |
- Malowany tylny lewy błotnik - mówię.
Potoczył się szybko pod wskazany adres i zaczęło się!
- Malowany ten błotnik! - krzyczy do kupujących. - Ale fatalnie, na odwal zrobiony! Patrz pan, nawet tutaj odcięli na chama! - odkrywa detektyw, pokazując na ślady odbitej we wnęce uszczelki drzwi, po czym zauważa na dachu dwa delikatne wgniecenia po gradzie. - Dach też malowany i trzeba go malować znowu! I wszytko tu jest malowane! Decydujcie sobie, bo wszystko tu jest malowane!
I goni tak wokół samochodu i odkrywa coraz to nowe ślady wypadku, który nigdy nie miał miejsca.
Po podniesieniu auta na podnośniku kolumnowym, w którym pierwsze UDT podbijał dziadek Bieruta, wyszły kolejne ciekawostki. Herkules Poirot odkrył, że silentblok tylnego wahacza wyciszyłem gazetą. Logiczne to było - według niego wyprasowałem go, owinąłem papierem i wprasowałem na nowo. Toż to jasne jak cholera!A jakie sensowne... Chyba każdy handlarz by tak zrobił, szczególnie że nowa część kosztuje pewnie całe dwadzieścia złotych. Na nic się zdały domysły me, że ktoś kiedyś wprasował element metalowo-gumowy nie odklejając z niego papierowej metki, bo to, co wystawało było ewidentnie pozostałością po naklejce z kodem kreskowych, czy jakimś numerem części. Na nic się to zdało, ponieważ nikt mi tam już nie wierzył. Auto, które było bezwypadkowe, stało się już obetonowanym przystankiem, a zwieszenie zmieniło się w papierowe.
Wyszedłem z tej dziupli, żeby pośmiać się na głos na zewnątrz.
Jedno, co muszę przyznać - gość odkrył, że turbina puszcza olej. O tym nie wiedziałem.
Po wielu jeszcze "odkryciach" zaczęło się licznie kosztów. Gruby, drapiąc się brudnymi łapskami po brudnej głowie zaczął liczyć:
- Do malowania maska, dwa błotniki, dach, tylny błotnik, do wymiany zawieszenie, turbina. Jestem przy siedmiu tysiącach, mam liczyć dalej?
Kupujący już nie chcieli znać ceny naprawy.
Koszt fachowej inspekcji - "daj pan na flaszkę".
Po wyjeździe z Serwisu U Szpeca uznałem, że nie będę komentował tych bredni, ponieważ i tak widzę, że oglądający mieli już tego auta powyżej uszu. W rozmowie z nimi stwierdziłem, że jeśliby się mimo wszystko decydowali, to na turbinę, o której muszę z pokorą przyznać nie wiedziałem, mogę im zejść z ceny jeszcze półtora tysiąca złotych (regeneracja w dobrym warsztacie, to koszt około tysiąc dwieście, plus trzysta wymiana).
Jak łatwo się domyślić, po takiej diagnozie ludzie ci jednak postanowili wracać do domu tym, czym przyjechali.
Po co ta historyjka?
Gdybym nie był pewien co do wad i zalet sprzedawanego auta i miałbym coś na sumieniu - siedziałbym cicho i nikt nie dowiedziałby się o tym. Bo wstyd. Ale żenujące jest to, że ludzie zrobili ponad tysiąc kilometrów na marne, bo uwierzyli w ekspertyzę fachowca, który raczej powinien siedzieć sobie w zaciszu domowym, smażyć śląską na słoninie i dłubać w nosie, a nie brać się za coś o czym nie ma pojęcia. Ja straciłem w sumie trzy godziny życia, przyjezdni cały weekend i pewnie równowartość dwuletniej prenumeraty gazety do wyciszania silentbloków.
P.S. A w kolejnej odsłonie - krótka historia o wnikliwych oględzinach w ASO Renault.