Wielu ludzi potrzebuje auta do przemieszczania się z miejsca A, do nieodległego miejsca B. Wiem, że do oddalonej o dwa tysiące pięćset metrów pracy można jechać nawet Kamazem, czy Touaregiem 5.0 TDI - co z tego, że do Kamaza trzeba "bić" powietrze do układu przez godzinę, a w zimie, na takim odcinku Touareg (nawiasem mówiąc - dla mnie beznadziejny i paskudny jak Audi Q7) tylko się niszczy i spala więcej niż wspomniane dzieło radzieckiej (teraz już rosyjskiej) myśli technicznej. Można. Jak to mówił mój prymitywny, były znajomy - zanim komornik zajął mu nawet krzesło bujane - "kto bogatemu zabroni"...
Z racji takiej, że nie jesteśmy społeczeństwem zamożnym, a o samochodach za milion "średnich krajowych" możemy poczytać gdzie indziej (i zapewne tam jest to lepiej zrobione, niż byłoby u mnie), chciałbym opisać wrażenia z jazdy samochodem dostępnym dla szerszego grona odbiorców. Dzisiaj na tapetę biorę furę, którą możemy nabyć posiadając tysiąc złotych.Nie mam tu na myśli Polskiego Fiata 126p, gdyż dla mnie jest to auto do d#py. Zdawałem nim prawo jazdy dawno temu i obiecałem sobie, że po egzaminie nigdy do niego nie wsiądę. Słowa dotrzymałem. Fura oczywiście budzi wielką sympatię wśród ludzi, którzy poza "Maluchem" jeździli tylko PKSem, PKP lub na rowerze. Ja wybieram rower! Nawet zimą wolę... Sorry jeśli się naraziłem komuś, ale poza miłością do egzemplarzy z wczesnych lat produkcji, uczucie do "Malucha" jest dla mnie czymś absolutnie niezrozumiałym. Tak na marginesie - najbardziej w tym aucie podobały mi się zawsze fotele z plastikowej skóry. Szczególnie latem, w czasie upału. Wiem, bo jak w każdej szanującej się polskiej rodzinie - i u mnie był "Maluch" w garażu (licznik miał tak profesjonalnie cofnięty, że nawet jak stał, to już jechał 40km/h).
Wspominając o aucie za tysiąc, mam oczywiście na myśli Fiata Cinquecento 700. Jest to jedyny Fiat, którego lubię. Nie wiem nawet czemu. Szczególnym uczuciem darzę egzemplarze z japońskim gaźnikiem Aisan. To jest legenda - coś jak Pierburg 2E w Volkswagenie. Dwa tysiące osiemset kilometrów przewodów podciśnieniowych upchanych pod maską i co jeden, to bardziej zbędny. Kiedyś kupowaliśmy CC700 od gościa, który stwierdził, że Aisan jest rewelacyjny. Pojawia się problem z obrotami - kolejny wężyk zaślepiony blachowkrętem i "fura zapie#dala jak szatan". I miał rację - ostatnie Cinquecento zawiozłem do znajomego mechanika, bo gasło. Popatrzył, podrapał się po głowie, jeden wężyk wymienił, jeden zaślepił i ... cud! Podobnie było z wspomnianym wcześniej Pierburgiem w Golfie II (oj, "utłukłem" tym autem kiedyś pół miliona kilometrów). Wyskakiwały w czasie jazdy wysokie obroty - zaślepiony wkrętem wężyk i po problemie, gasł na wolnych - zaślepiony wężyk i po problemie. I można było tak bez końca! Po paru miesiącach gaźnik wyglądał jak arcydzieło sztuki nowoczesnej nadające się na eksponat w Centrum Pompidou. Sto czarnych wężyków wystających ze srebrnego korpusu i każdy zaślepiony inną śrubą.
Ten cudownie cudowny egzemplarz poszedł do znajomej. I nawet jeszcze się do mnie odzywa ;-) (znajoma, nie egzemplarz) |
Wygląd zewnętrzny "rakiety" wcale jakoś mocno nie razi brzydotą. Ot, parę ładnych lat minęło od wprowadzenia do sprzedaży modelu, więc z wytworami czasów plastikowo-fejsbukowych konkurować nie może, ale źle nie jest. Samochód oczywiście wygląda jak pewien przedmiot AGD stworzony po to, by żony mogły godzinami wypominać, że bez nich to byśmy chodzili jak krowie z d#py wyciągnięci, ale to dobrze, że przynajmniej coś przypomina, bo taka np. Siena jest podobna zupełnie do niczego. Oj, przepraszam - przypomina mi delikatnie poużywane mydło.
Kilka słów o wrażeniach z jazdy. Kiedy już trzaśniemy drzwiami i usłyszymy to charakterystyczne "plum" (jak w W124 ... prawie...)... wtedy musimy pociągnąć za klamkę i trzasnąć jeszcze raz, tylko bardziej energicznie. Bywa, że czynność trzeba kilkakrotnie powtórzyć. Jak już odniesiemy sukces w tej czynności i wrota się za nami zatrzasną na dwa ząbki zamka, czeka nas jeszcze większe wyzwanie - odpalenie dwucylindrowego reaktora. Musimy bardzo uważać, żeby nie zalać świec (ach, gdzie te czasy samochodów z ręcznym ssaniem, gaźnikami...już zapomnieliśmy... ). Pociągamy wajchę ssania do siebie i przekręcamy kluczyk. O tym, że silnik "zagadał" mówią nam najczęściej obroty na jakie wskakuje po odpaleniu na ssaniu. Gdyby był obrotomierz - nie starczyłoby skali. Ale to musi być dobre dla motoru - szczególnie na mrozie. Często jeszcze o rozpoczęciu pracy przez silnik, informują nas rozpaczliwe jęki panewek i popychaczy zaworów. Pomoc doraźna - wspomniany już kiedyś "remont w płynie", jednak jeżeli samochód jest świeżo zakupiony musimy uważać - bardzo prawdopodobne, że olej silnikowy zastąpiony już został w całości Doktorem Glutem (kto widział ten wie, czemu glutem).
Jedziemy! To znaczy - chcemy jechać, ale najpierw czeka nas kolejna przygoda - musimy znaleźć odpowiedni bieg! Lewarek zazwyczaj rusza się tak, jak kij wrzucony do garnka. Kilka razy zamiast "jedynki" wrzucamy "trójkę", auto oczywiście gaśnie. Kolejna próba odpalenia powoduje zalanie silnika... Po kilku jeszcze startach orientujemy się, że nie wyłączyliśmy świateł w czasie kręcenia rozrusznikiem i akumulator odmawia współpracy. Idziemy do sąsiada po kable i prosimy, by podjechał swoim prestiżowym Passatem B5 w dizelku w celu użyczenia prądu. Na takim prądzie maszyna odpala nam w sekundę. Teraz już nie zgaśnie, nawet jedynka wskakuje od razu! Zawstydzona "siedemsetka" zrobi wszystko, by nie wypaść źle. W końcu prądu udzielił jej sam Król Polskich Ogłoszeń w pakiecie chrom!
Stopery w uszy i gnamy na szosę! I tu zdziwienie - auto całkiem fajnie jedzie! Z górki potrafi nawet osiągnąć 140 km/h. Przekroczyć barierę dźwięku się bałem, ale pewnie by poszedł... (prawdopodobne jest też, że licznik zawyżał o jakieś 100km/h, ale tej wersji nie biorę pod uwagę. Czuć było prędkość!)
Zakładając, że mamy już zaślepione co trzeba w układzie zasilania i Fiat nam nie gaśnie, to poruszanie się nim w mieście jest bardzo przyjemne. Zaparkować możemy wszędzie, promień skrętu jest dobry. Nie można się czepiać. Jeżeli chodzi o przyspieszenie - takowe w tym pojeździe nie występuje. "Sprint" od 0 do 100 km/h trwa tydzień, ale kto kupuje "Siedemsetkę" żeby nią przyspieszać...
Spalanie jest uzależnione od wielu czynników - stopnia zaawansowania zaślepień, regulacji gaźnika, blokowania hamulców, wagi teściowej i tak dalej... Waha się od 5 do 10 litrów na 100 km.
Korozja. Ona lubi Fiata. Uwielbia zjadać progi i podłogę, ale nie wypluwa też innych elementów. Zdarzają się egzemplarze nienadgryzione - po dziadku, garażowane, ale zazwyczaj są droższe niż tysiąc.
Reasumując - ktoś powie, że jestem cynicznym bucem i śmieję się z taniego miejskiego samochodu. Można mi wierzyć lub nie, ale ja CC700 bardzo lubię. To jest dobry samochód. Na dojazd do pracy, na zakupy, na niedzielny wyjazd do cioci Albiny - jest wymarzony! Jechałem nim nawet sto kilometrów bez zatrzymania i odpoczynku, przy dźwiękach oryginalnego radia Safari i jakiejś obejmy metalowej tłukącej się o podłogę! Dało się! Choć fotele nie należą do wygodnych, dojechałem cały i zdrowy. Szczerze polecam ten bolid!
P.S. Aktualnie nie mamy żadnego w ofercie.
Zalety auta:
- cena, a dokładnie połączenie ceny z możliwością przemieszczania się
- wymiary zewnętrzne pozwalające zaparkować auto nawet na pace w Polonezie Trucku
- koszty eksploatacji - znikome. Pan Heniek może wszystko zadrutować, a czego nie da się rozwiązać drutem i blachowkrętem, można naprawić młotkiem.
- widoczność dookoła jak w budce telefonicznej
- brak popytu wśród złodziei - można nie zamykać. I tak nikt tego nie ukradnie, bo albo zaleje świece, albo nie znajdzie biegu.
- zalet jest tyle, że brakłoby internetu, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.
Wady auta:
- rdza. I wszystko w tym temacie jasne.
- stuki w silniku - albo zawory, albo panewki, albo obie możliwości plus jeszcze coś.
- "dzwoniący" łańcuszek rozrządu - kosztuje tyle, co dwa piwa w knajpie, plus kolejne dwa dla Heńka, żeby to poskładał do kupy
- osiągi - o tym nie wypada wspominać
- zapalanie na zimnym silniku - trzeba być wytrawnym zapalaczem, by zapaliło.
- bagażnik, do którego wchodzi pięciometrowy zwój drutu, papierowa torebka na śrubki, kable rozruchowe i Żubr w puszce.
- wad jest tyle, że brakłoby dwóch internetów, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.
Na zakończenie przytoczę słowa, jakie usłyszał pan, od którego kupiliśmy w lecie niebieskie CC700. Przed telefonem do nas dodzwonił się do jakiegoś przemiłego handlarza z konkurencyjnej handlarni, który po usłyszeniu marki i modelu oferowanego auta warknął do słuchawki:
- Cintek? W dupę se go wsadź!
Ignorant! Pewnie, że my kupiliśmy! Miał tak fajnie złamany fotel kierowcy, że żal było nie brać...