wtorek, 23 października 2012

Tico w kurniku


   Wczorajszy dzień zaczął się byle jak. Mały Nieśpioch zasnął około 1:00, następnie przez 2 godziny czytałem, by zasnąć o 3:00 nad ranem. Wszystko byłoby w normie, ale o 6:00 zaplanowałem sobie pobudkę - umówiłem się bowiem na 8:00  z właścicielem bolidu, o jakim każdy z Was pewnie marzył i o jakim wielu śni do dzisiaj. Ja miałem swoje marzenie spełnić rano - po trzech godzinach snu. Ów bezkompromisowy bolid, to coś, co dopuszczenie do ruchu w naszym kraju otrzymało niegdyś warunkowo (czytaj - Xeng Lao Dup zapłacił komu trzeba i dostał papierek), ponieważ nie wyposażyła go fabryka w łamaną kolumnę kierowniczą. Swoją drogą - co znaczy "warunkowe dopuszczenie do ruchu"? Czy oznacza to, że kierowca może poruszać się w promieniu stu metrów od domu? ( Ja bym sie tym dalej nie wybierał)  Czy auto takie powinno mieć jeden bieg, by zapobiec rozwinięciu prędkości większej niż  20 km/h? Czy kolumnę kierownicy ktoś poprosił, by warunkowo nie zabiła kierowcy w razie wypadku? Paranoja jakaś... Ale "w Polsce żyjemy drodzy Panowie.." (i Panie).
   Tico, bo o nim wcześniej była mowa stało sobie obok kurnika. Tak szczerze mówiąc - nie wiem co było ładniejsze - koreańczyk, czy zbity z desek domek dla kur. Miało być niezgnite. Już w trakcie rozmowy telefonicznej mocno mnie ta cecha zastanowiła, ale skoro właściciel z taką pewnością to stwierdzał, uznałem, że jakiś ewenement zobaczę na miejscu. I zobaczyłem... Coś, co progów, drzwi i podłogi nie miało już od lat. Nawet kur nie można by tam trzymać, bo uciekłyby z pozamykanego auta przez dziury w nadwoziu. Co większe kratery załatane były kawałkami blachy ... przykręconej blachowkrętami! Działanie antykorozyjne miała zapewnić zielona farba, która pewnie została po malowaniu płotu, i którą ktoś pomazał skorodowane miejsca. W środku - kurnik. Podejrzewam, że ptactwo domowe nieraz tam nocowało, a już na sto procent używało samochodu jako ubikacji. Zgroza! Zapytałem tylko niedoszłego "pozbywcę", dlaczego nie powiedział mi, że takie coś zobaczę na miejscu... Nie czekałem na odpowiedź. Już myślami byłem przy Megane Coupe, które miałem obejrzeć dwadzieścia kilometrów od zagrody.
   Pan od Renault jednak nie odbierał telefonu. A umówiliśmy się... Na smsa też nie raczył odpisać. No coż, sprzedał komu innemu, ale już na poinformowanie o tym zbrakło odwagi.
   Spotkanie z ptactwem i rdzą do tego stopnia pobudziło mą duszę poety, że postanowiłem uwiecznić ten obraz w rymach... Oto moje doznania, zamknięte w kilku strofach:


Tico w kurniku

W pewnej małej miejscowości, ktoś by rzekł, w tycim miasteczku
stało w błocie, więc upstrzone Tico w kurnym ogródeczku.
A że lato już za nami, czasem zimno, czasem dżdżyście
Kury w Daewoo zamieszkały, czuły się w nim ze#e#iście.
 
Kuchnia, co prawda na zewnątrz, by swobodnie ziarno dziobać
W środku za to miały WuCe, w bagażniku garderoba.
W garderobie pierza tony, w ubikacji ekskrementy
Tak to skończył nasz samochód - Koreańczyk, ten przeklęty.
 
Co dla jednych zgrabnym autem, dla innych jeźdżącą trumną -
- z dopuszczeniem przez łapówkę, z niełamiącą się kolumną.
Warunkowo go do ruchu dopuszczono, wbrew logice
Bo minister się wybierał na wakacje za granicę
 
All inclusiv nie był tani, no i jeszcze jacht i porsche...
I tak w polskim NCAP nawet Volvo bywa gorsze
Ale, do rzeczy wracając - cóź tu po mnie? Myślę struty.
Kupy boję się jak ognia, w kupach całe mam już buty!
 
Ekolodzy mnie zlinczują, gdy odbiorę kurom kibel
Do kup kurzych się przykują z transparentem - na pohybel!
Śmierć handlarstwu, na brezencie ekofarbą też pomażą
Dręczyciela biednych niosek na ostracyzm eko-skażą.

Nie patrzę więc na te dziury, które w progach i w podłodze,
nie zaglądam też pod maskę - omijając miny chodzę.
Zmierzam ciągle w stronę auta, lecz mojego, nie z Korei
Myśląc o tym, jak tu ruszyć, by nie ugrząźć w kurzej brei.
 
Uff, ruszyłem! Ocalony! Buty o trawę wytarte.
Z Tico jestem wyleczony - dla mnie Tico nic nie warte.
Na psychice mej odbiło piętno, niczym krwawe blizny.
Bym się w ptactwo nigdy nie pchał - nie ruszał ich ojcowizny.


   Nadziei jednak nie straciłem. Ten dzień nie mógł być aż taki zły - jeszcze czerwone E36 miałem umówione na popołudnie. Poranna wycieczka - około sto kilometrów - miała się odrobić z nawiązką.
   Historia tego BMW była krótka. Początek jej datuje się na kwiecień 2012, kiedy to dwoje ludzi kupiło w komisie białą E36. Po przyjeździe do domu stwierdzili, że białe jest brzydkie i trzeba to jakoś zmienić, a że po remoncie elewacji zostało im wiaderko czerwonego akrylu, marnotrawstwem byłoby go nie wykorzystać...


   Nie będę się rozpisywał o tym, jakie piekne było E36. Skoro już "porymowałem" raz, to czemu nie spróbować drugi... W kilku słowach zatem:
Kupiłem se Bete, nie patrząc na barwę
Pod domem żem ujrzał, że ona jest biała.
Biała jest do dupy, ale ja mam farbę
Chlusnę w furę z wiadra - już czerwona cała!
 
 
No cóż - parafrazując Juliusza Cezara - przybyłem, zobaczyłem, wy#pie#doliłem...
A skoro jestem już myślami w Rzymie, najtrafniej moje wczorajsze osiągnięcia oddaje inny cytat - "diem perdidi..."
 

czwartek, 18 października 2012

Udało się!!!



Hurrra!!!
   Po milionowym telefonie do Jaśnie Pani Pomocnik-Komornik udało mi się nakłonić tą, jakże pomocną osobę, do krzyknięcia do kolegi przy biurku obok, by wysłał ten "pieprzony faks". Jestem z siebie dumny! Kocham Panią, Pani Pomocnik-Komornik! Z takimi osobami można współpracować. Myślę, że każdy dłużnik, który próbuje się dogadać z komornikiem, w celu spłaty zadłużenia, ma w tej kancelarii takie same szanse, jak były więzień na pracę w policji.
   Ależ to cudowne uczucie, po osiemnastu dniach załatwiania, czekania, proszenia, upokorzania się, usłyszeć w słuchawce - "wyślij ten faks", pieprzony, w dodatku! Może na wstępie powinienem przelać na ich konto równowartość połączenia telefonicznego? Sam już nie wiem. Może biedny komornik nie ma w biurze faksu i wysłanie dokumentu wiąże się z wędrówką na pocztę i staniem w kilometrowej kolejce innych komorników, chcących wysłać pisemko? To już nie jest ważne. Faks dotarł, a Kierowniczka Wydziału Komuny łaskawie nacisnęła "enter" i cudownym sposobem Accent się odblokował!
   Pani, która kupiła auto, już je zarejestrowała i muszę koniecznie dodać jedno - wiadomo, że w wielu tekstach śmieję się z dzwoniących, kupujących... taką już mam naturę. Kompleksy chyba przemawiają. Rzadziej jednak w moich postach goszczą kupujący, ukazani w pozytwnym świetle. Oczywiście, to wszystko tak nie wygląda, ponieważ jasne chyba jest, że wyśmiewam się z tego, co śmieszne, denerwuję się na to, co denerwujące. Tak jak w mediach - nikt nie pisze, że trawa się zieleni, drzewa kwitną, ptaki śpiewają... Nikt w TV nie mówi, a w gazecie nie pisze o tym, ponieważ odbiorca chce krwi. Widz, czytelnik, słuchacz z ciekawością pochłania afery, bomby, wypadki, morderstwa. Ja jestem trochę jak "tefałeny" i "superekspresy". Kto by czytał o tym, że mam Opla w ładnym stanie, który po przekręceniu kluczka odpala i jest zielony, i ma radio na CD bez mp3? Kto chciałby przyczytać, że po Alfę przyjechał pan w czarnym swetrze, z dwójką dzieci i auto mu się podobało, więc kupił...

Na takim sprzęcie czaiło  się  przy
"REC-u", kiedy w "Trójce" puszczą
"Final Countdown". I zawsze, zanim
udało się nacisnąć "zapis" - początek utworu,
ten najbardziej "chciany", umykał...
   Kiedy chodziłem jeszcze do podstawówki, każdego dnia, około 12-tej w południe Program 1 Polskiego radia nadawał Kwadrans Rolniczy i podawał stany wód głównych rzek Polski ( do dzisiaj pamiętam - "... w Zawichoście ubyło cztery, na Narwi w Ostrołęce przybyło dwa..." wiem też, że przez Włodawę przepływa Bug...). Tak na marginesie - pamiętam to tylko temu i kojarzy mi się to źle, bo kiedy ta audycja rozbrzmiewała w moim "Kasprzaku na licencji Grundiga", musiałem brać tornister (kto wtedy widział jakieś plecaki "Najki", czy "Puma"? Miałem skajowy tornister z nadrukowanym pie#do#onym muchomorem!) i wychodzić do szkoły na 12:30.
Taki miałem, tylko z MUCHOMOREM

 
   Ale do rzeczy - gdybym pisał o "stanach głownych rzek", pewnie czytałbym sobie swoje teksty sam. A skoro jest pewne szersze grono Szanownych Czytelników - opowiadam o tym, co mnie cieszy, ale najczęściej o tym, co mnie doprowadza do szału, bo wiem, że nie jestem sam z podobnymi odczuciami. Was pewnie też szlag trafia w urzędach, trafia Was, kiedy szukacie samochodu i każdy sprzedający pie#doli jaki to jedyny egzemplarz posiada, wpadacie w szał, kiedy chcecie sprzedać auto i pojawiają się kupujący w stylu tych, którym poświęciłem kilka wcześniejszych postów... Nie jestem sfrustrowany, ani rozgoryczony (a z takimi opiniami też się gdzieś spotkałem), jestem takim "niby-tefałenem". Ma być krew? Jest krew...
   I znowu do rzeczy - Pani, która kupiła Accenta, to zwykła osoba, taka, o której przed całą aferą z komornikiem, nie przyszłoby mi do głowy pisać. Dzisiaj, muszę kilka zdań jej poswięcić.
   Myślę, że prawie każdy, gdyby dowiedział się, że "nabyty drogą kupna" (niezły bełkot, ale prawnik tak mówił, to znaczy, że chyba to mądre stwierdzenie jest ...) samochód jest zablokowany przez komornika - natychmiast robiłby aferę, wyzywał sprzedajacego od oszustów i na sto procent bałby się, że właśnie wtopił pieniądze i ich już nie odzyska. Ta pani zachowywała się spokojniej ode mnie. Niczym się nie przejęła, nigdy się nie zdenerwowała, nawet cierpliwie czekała przez cały ten czas, nie wydzwaniając do mnie co chwilę, by upewnić się, czy jeszcze odbieram telefony... Ona nawet wierzyła w moje wytłumaczenie przedłużającego się oczekiwania na zdjęcie blokady. A było to tłumaczenie niezbyt wiarygodne... Chylę czoła. Ja wiem, że kupiony Hyundai, to auto za jedną średnią krajową, więc ktoś powie, że nie ma o co się denerwować, ale dla kogoś te trzy tysiące złotych, to jest wielka kwota i być może przez długi czas oszczędzał, by kupic tę pułapkę. Nie wiem, z kim ta kobieta miała wcześniej do czynienia przy okazji zakupu poprzednich samochodów, bo zdziwiło mnie, że dziękowała mi za to, że sumiennie zająłem się tą sprawą i nie "wypiąłem się na wszystko"...
   Takich bezproblemowych i opanowanych kupców, wszystkim Wam życzę i ... idę spać.

wtorek, 16 października 2012

Wziął karabin i zaczął strzelać do ludzi...

  


   Takie informacje raz na jakiś czas pojawiają się w mediach. Dowiadujemy się, że jakiś X z niewyjaśnionych przyczyn (jak je wyjaśnić do końca, skoro najczęściej X ginie, trafiony przez snajpera) zaczął strzelać do ludzi wokół. Zaczynam niektóre przypadki rozumieć. Jasne, że potępiam, że uważam takie zachowania za coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca i broń Boże, nie propaguję tutaj i nie pochwalam zbrodni oraz tego typu zachowań. Ja tylko myślę, że wszystko ma swe przyczyny... Jedna rzecz nasuwa mi się w dniu dzisiejszym.
   Sprawa z Hyundaiem, o której pisałem TUTAJ, toczy się dalej. Ustawowy termin czternastu dni minął, samochód w dalszym ciągu jest zablokowany. Komornik w zeszłym tygodniu wydał decyzję o zdjęciu bezprawnie nałożonej blokady z auta. Podobno w środę wysłane zostało pismo do Wydziału Komuny, który nieszczęsną blokadę niesłusznie nałożył. Pismo nie dotarło do dzisiaj, a akurat dzisiaj nowa właścicielka jest już na skraju utraty cierpliwości, czemu nie dziwię się wcale.
   Kierowniczka wydziału stwierdziła, że listu z decyzją komornika nie dostała, ale może zdjąć blokadę, jeśli dotrze do nich faks od niego (faks z wpisaną w ustawieniach telefonu informacją, zawierającą nazwę kancelarii). O rzeczony faks prosiłem już wczoraj. Pani w biurze komornika obiecała, że wyśle go niezwłocznie (czyli wczoraj). Rano żadnego faksu w urzędzie nie było. Po moich dzisiejszych uprzejmych prośbach pracownica kancelarii podała mi łaskawie informację, że wyśle, być może dzisiaj. I na nic zdają się prośby, błagania. Ściana! Stoi obywatel przed ścianą i stara się do niej przemówić. Wszyscy wiemy, jaki mur jest rozmowny...
   W Wydziale Komuny - tam, gdzie zrobiono błąd i kazano mi naprawiać ich zaniedbanie - ściana! Kierownik nie zrobi nic, póki nie dostanie pisma. Pisma nie dostanie, bo przecież Jaśnie Wilemożny Pan Komornik najprawdopodobniej nie wysłał go wcale. Faksu nie dostanie, bo przecież Jaśnie Wielmożna Pani Z Biura Komornika jest tak zajęta jedzeniem eklerków i rozmową z koleżanką, że jakakolwiek inicjatywa z jej strony w grę nie wchodzi. Ona oczywiście obiecuje, że... Ale tych, którzy obiecują, znamy dobrze z telewizora. Oni od lat obieceują nam: pracę, zarobki, opiekę zdrowotną, drogi i milion innych rzeczy i jak się łatwo domyślić, nikt z nas - bidoków - też faksu ze spełnioną obietnicą jeszcze od nich nie otrzymał i nie otrzyma go nigdy.
   Dzwonię więc i proszę - wraz z każdym kolejnym telefonem i każdą kolejną minutą okupowania urzędu - rośnie irytacja po stronie "osób decyzyjnych". Czyli wychodzi na to, że jeśli będę moje starania kontynuował - zarówno urzędnik, jak i komornik, wypną się na mnie i nie załatwię NIC. Jeśli popuszczę - zarówno urzędznik, jak i komornik, będą mieli całą tę sprawę głęboko w d#pie i również nie załatwię NIC. Science fiction. Matrix.
   Co ma zrobić zatem szary, zwykły obywatel, który próbuje dochodzić swoich praw, w konfrontacji ze ścianą? Szary, zwykły obywatel, jeśli jego psychika nie jest ze stali (moja sprawa jest błaha, a stan psychiczny mam raczej w miarę stabilny, ale są wród nas tacy, którzy walczą o skomplikowane i ważne dla nich sprawy i niekoniecznie mają nerwy z tytanu) i coś w nim pęka, może niestety wziąć granat i tę ścianę wysadzić w powietrze...
   Dziękuję Pani od Hyundaia za cierpliwość. Ja to i tak załatwię. Strzelał do nikogo nie będę.
   I taka mała prośba, do urzędników, komorników i całego tego bałaganu - zróbcie coś raz sumiennie, bo ja jestem twardy, ale nigdy nie wiecie, czy Kowalski, którego właśnie spławiacie nie dowiedział się dzisiaj, że stracił pracę, że żona zdradza go z sąsiadem i jeszcze chce połowę majątku, nigdy nie wiecie, czy nie stał zbyt długo w korku... Tego nie wiecie, a może się zdarzyć, że wasza postawa przeważy szalę u słabego Kowalskiego... W mediach będzie znowu gośno, że X zaczął strzelać... I nikt nie zastanowi się nad tym, że w jego głowie była już tylko bezsilność...

niedziela, 14 października 2012

Kupujemy samochód. Poradnik część 1.

  

   Wiele osób prosiło mnie, bym opisał jak sprawdzić auto przed zakupem, na co patrzeć, jak podejść do kupna samochodu używanego. Oczywiście w moim bandyckim interesie jest, by nikt nie wiedział, na co zwracać uwagę, ale w wspaniałości swej postanowiłem w dniu dzisiejszym podzielić się z Wami tajemną wiedzą, która o jakieś 99 procent zmniejszy mi sprzedaż ( już i tak marną od kilku tygodni - zwalam to na kryzys). Dzisiaj część pierwsza  - właściwy wybór. Kupujemy więc auto...
   Najpierw szukamy odpowiedniego egzemplarza w serwisie ogłoszeniowym - wiadomo gdzie, w jednym miejscu znaleźć możemy najwięcej wspaniałych, bezwypadkowych, tanich ... marzeń.  Sortujemy więc ogłoszenia szukanego modelu, według klucza "cena - od najniższej" i zauważamy pierwszy na liscie, zaraz po zdekompletowanych i "angolach", który wydaje się być w miarę integralną całością. Nie musimy przejmować się innymi odcieniami elementów na zdjęciach - to zapewne kąt padania światła... Miasto, w którym znajduje się nasz egzemplarz jest, co prawda, oddalone o pięćset kilometrów, ale przecież cena dobra, to się kalkuluje. Pewnie sprzedający wystawił tanio, bo wiedział, że przez całą Polskę pojedziemy do niego. Dzwonimy. Najważniejszy zestaw pytań, jaki musimy sobie przygotować:
- Jaki jest przebieg tego autka (konieczne zdrobnienie)? (jakikolwiek, by nie był, jest zły - jeśli niski, to podejrzane, jeśli wysoki, a nie daj Boże z dwójką na początku - odpada, a jakby jeszcze trójka, lub czwórka - mamy do czynienia z belzebubem - nie rozmawiajmy, rozłączmy się! Musi być taki "po środku", czyli między sto dwadzieścia, a sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, niezależnie, czy auto ma trzy lata, czy dwadzieścia trzy.)
- Czy jest pan pierwszym właścicielem od nowości? (uwielbiam to pytanie, szczególnie w sytuacji, kiedy dotyczy np. dziewiętnastoletniej Micry! W zależności od aktualnego stopnia frustracji odpowiadam często, że jak najbardziej! Micrę dostałem w prezencie na bierzmowanie, stała do "siedemnastki" i od kiedy tylko  mam prawo jazdy pomykam sobie nią tu i tam... Tak się przywiązałem do niej, że z "bulem sprzedajem")
- Czy autko (konieczne zdrobnienie) jest bezwypadkowe i ma oryginalny lakier? (To pytanie też lubię, oczywiście najbardziej w przypadku kilkunastoletnich samochodów. W sumie to każde auto ma oryginalny lakier... Orygianlny Sikkens, oryginalny DuPont... Nie słyszałem, żeby lakiery ktoś podrabiał. No chyba, że...  I sprawa kolejna - każde auto w Polsce jest bezwypadkowe - jedno bardziej bezwypadkowe, inne mniej. U nas chyba nie ma wypadków. W Rzeszy, Holandii i innych Francjach też... )
- Czy autko (konieczne zdrobnienie) było serwisowane do końca? ( I znowu posłużę się przykładem Micry z 1993 roku. Na takie pytanie, a dzwonił do mnie marzyciel, który je zadał, odpowiadam, że oczywiscie było, nawet ostatnio byłem w ASO i zapłaciłem za wymianę klocków i oleju siedmiokrotną wartość auta, ale czego się nie robi dla przyszłego klienta i wpisu w wyblakłej książce serwisowej. Czasem jeszcze lubię odpowiedzieć, że serwisowano auto do końca, czyli do momentu, kiedy wpadło pod TIRa, potem już nie było czasu, bo dwudziestu blacharzy głowiło się przez pieć lat, jak z tej poskręcanej sterty wyrzeźbić samochód taki, by marka i model zgadzały się ze stanem sprzed "gwałtownego wytracenia prędkości" )
- Czy autko (konieczne zdrobnienie) "wymaga wkładu finansowego"? (tu dopowiedź jest prosta - żadne autko nie wymaga od nikogo wkładu finansowego. I to powinniśmy usłyszeć. Nawet bankowozy tego nie żądają - jak chcemy możemy włożyć wkład. Choć z bankowozami jest troszkę inaczej - w tym przypadku jest taki Urząd, który niebawem zacznie wymagać, albo już zaczął, by ten wkład grzecznie w zębach przynieść i wpłacić do kasy. Nie śledzę newsów ostatnio, ale wiem, że jak Polak przechytrzy Tego Co Ma Tole, uda mu się to tylko na moment, ponieważ ów Posiadacz Toli sprytniejszy jest i przechytrzy dwa razy bardziej, i karę jeszcze doliczy, i odsetki jak w A. Gold, tyle, że do zapłacenia. By żyło się lepiej. Lepiej może się nie żyje, ale przynajmniej zabawniej jest - zawsze podziwiałem pomysłowość rodaków w bezczelnym omijaniu przepisów - zazwyczaj bzdurnych i kretyńskich. Swoją drogą - ciekawy jestem, czy w społeczeństwie krajów bardziej rozwiniętych też występuje taka niesamowita zdolność i inwencja? )
   Można zadać jeszcze moje ulubione pytanie - zadał mi je kiedyś przez telefon Don Kichot z La Manchy, lub jakiś inny Pankracy, który usilnie próbował zaprosić mnie na jakieś romantyczne wakacje (ja, on, morze, zachód słońca i stary gruchot, nie pamietam już nawet jaki)
- Czy wybrałby się pan tym autkiem (było zdrobnienie) do Hiszpanii? (Moja opowiedź była niezwykle treściwa - NIE! Ale my oczekujemy odpowiedzi twierdzącej - jeżeli sprzedający nie odważyłby się, oznacza to, że coś ukrywa, a auto możemy z listy skreślić, nawet jeśli dzwonimy o CC 700, którym nikt rozsądny nie zapuszcza się dalej, niż do składu budowlanego po piankę montażową, lub do sklepu "żelaznego", po kolejnego blachowkręta, do zaślepienia kolejnego podciśnienia w aisanie. Reasumując - sprzedający ma obowiązek pojechać do Hiszpanii. Nie chce? Nie kupuj.)
I jeszcze kilka pytań z zestawu:
- Czy auto ma ryski i "wgniotki"? (osobiście nie znalazłem tego słowa w żadnym słowniku, ale może źle szukałem. W każdym razie tak trzeba zapytać, a gdyby sprzedający, brzydzący się używania dziwnych, nienaturalnie brzmiących słów użył zamiast "wgniotki" wyrazu "wgniecenie" możemy rozmowę z nim kończyć - auto uszkodzone i to pewnie mocno) Oczywiście nie powinniśmy się też interesować egzemplarzami, które posiadają "wgniotki" w postaci "wgniotek", a nie wgnieceń. My szukamy w końcu porządnego wozu, takiego ... fajnego. Ryski i "wgniotki" świadczą o używaniu i "niedbaniu". Auto, które je posiada na pewno jest brzydkie, w środku śmierdzi kurzą kupą i jest zepsute, a nawet jeśli nie jest zepsute, to niebawem się zepsuje. Najlepsze są starsze auta z idealnym, jak nowym lakierem - one nie miały wypadku i są, jakby to ująć najtrafniej - fajne.
- Czy pan jest handlarzem? (To pytanie brzmi mniej więcej tak, jak - czy pan morduje małe świnki morskie? Jesli głos w słuchawce potwierdzi, że jest handlarzem, miedzy wierszami potwierdza też, że morduje nie tylko świnki, ale również rozjeżdża żaby, sprzedaje narkotyki, należy do loży masońskiej i najprawdopodobniej nie dba o higienę osobistą. Wystrzegajmy się! A fe!)

   Po zadaniu tych kilku pytań, powinniśmy już wiedzieć, czy wypatrzony pojazd jest tym, który jest nam przeznaczony, czy też czynność musimy powtórzyć. Jeszcze jedna mała wskazówka - niech przy wyborze jednym z najważniejszych kryteriów będzie wyposażenie - wystrzegajmy się aut z polskiego salonu - one są "gołe". Nawet jeśli sprzedaje je pierwszy i jedyny właściciel, który wczoraj zrobił w ASO przegląd z wymianą wszystkiego, nie istotne! Ma być "wypas" (znowu moje ulubione słowo). Jak można za krajowego "basica" chcieć więcej niż za sprowadzonego z zagranicy "fulla", "w skórze" (zawsze się zastanawiam - czy to o pokrowiec chodzi?), "w klimie", "w prądzie"... Jak takiego "wypasa" zobaczy Marian spod dziewiątki, to ma po spaniu, a jak pokażemy mu "krajówkę", to tylko stwierdzi, że jego zięć, to dał mniej, a DVD w zagłówkach ma nawet (o tym, że po deszczu, fura zięcia zamienia się w akwarium, a na DVD można zobaczyć jedynie relację na żywo z burzy z piorunami, Marian nie wspomni, bo pewnie i zięć się nie przynał).

   Części pierwszej koniec i bomba, kto wziął serio, ten trąba.

wtorek, 9 października 2012

Usprawiedliwienie i historia W124 - epilog w kilku słowach.


Drodzy Czytelnicy!
W zwiąku z pewnymi ważnymi zmianami, które zaistniały kilka dni temu, ku mojej wielkiej radości, chciałem przeprosić Was za:
- spowolnienie w mojej "grafomańskiej twórczości"
- brak reakcji na maile
- braki w odpowiedziach na komentarze
- ceny ON i Pb
- gnijące Escorty i pękające głowice w BKD (jedni biorą "w trasę" kotlety w sreberku, a inni 3 litry G12+)


 
   Jest już Ktoś, komu będę wpajał od najmłodzych lat miłość do starych gratów. Wzbudzę w niej niechęć do błyszczących "Apiątek" i "Iksszóstek", bo jak pewnie zauważyliscie - nigdy w tym, co piszę, nie podniecam się najnowszymi, drogimi i "wypasionymi" ( o jak ja k**wa uwielbiam to słowo! Jeszcze go nigdy nie wypowiedziałem na głos) wynalazkami. Może wydać się to dziwne, ale dla mnie era prawdziwej motoryzacji zakończyła się w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, wraz z zaprzestaniem produkcji takich samochodów jak W124, Porsche 911 993. Wszystko nowe jest plastikowe, takie "ajfonowe", jednorazowe, takie chińskie... Nie lubię.
   Chciałem też nadmienić, że w dalszym ciągu zajmuję się tym, czym zajmowałem, czyli - piankowaniem dziur w progach, spawaniem ćwiartek i połówek, cofaniem liczników i wszelkiego rodzaju innymi czynnościami, mającymi na celu wykorzystanie niewiedzy i oszukanie kupującego ;-)
W dalszym ciągu, lecz w chwili obecnej w mniejszym wymiarze czasowym. Myślę, że w ciągu najbliższych kilku dni uda mi się nadgonić zaległości we wszystkich czynnościach "służbowych".   

   Tak a'propos - mam ładną A6 z przebiegiem 350 tys. km. Jest chętny? Nie... To sobie nią chwilę pojeżdżę, aż się znajdzie ;-) Przejrzałem właśnie ogłoszenia - na 2127 sztuk, jest aż 12 (słownie: dwanaście!) z przebiegiem 350+ i nie ma żadnego ze stanem licznika powyżej 400 tys. km. Standardowy przebieg, to 190 - 230 tysięcy! W jakim ja k#rwa świecie żyję? Mam znajomego, który zrobił już takim autem ponad 600 tysiecy i nie ma zamiaru sprzedawać... Ciekawe ile kilometrów zdążę ja "nabić" zanim się C5 sprzeda? W A4 udało mi się zrobić prawie dwadzieścia tysięcy, do momentu, aż znalazł się ktoś, kto nie dostał zawału na widok cyferek na liczniku. I jeździ, i mam z nim kontakt, i jest nawet (o zgrozo) zadowolony! I nie rozsypała mu się "Aczwórka" jeszcze. Niespotykane...


P.S.
   Historia W124 od kilku dni toczy się dalej... Mercedesa kupił pewien starszy pan, który wcześniej obejrzał kilka "kolekcjonerskich igieł" na podobnym pułapie cenowym i już się prawie załamał. Chyba mu się mój "skansen" spodobał. Zdawał sobie sprawę, że nie przyjechał po nowego. Zapytał tylko, czy dojedzie nim do domu (około 150 kilometrów). Biorąc pod uwagę, że ja zdążyłem nim przejechać w tydzień mniej więcej pięćset-sześćset  kilometrów, a w dzień sprzedaży jeszcze się "trasa" zdarzyła, stwierdziłem, że raczej mu się uda. Ja awarii nie miałem żadnej... A tak szczerze mówiąc, mam wrażenie, że podróż do Porugalii tym samochodem, dawałaby większe szanse na bezawaryjny przejazd, niż niejednym 2.0 TDI.  Ech... zawsze jest tak, że jak mam coś, czym chciałbym sobie dłużej pojeździć, to znika w ciągu kilku dni. Starszy pan dojechał szczęśliwie i mam nadzieje, że jest zadowolony z zakupu. Mi łza się w oku zakręciła, kiedy znikał za zakrętem. Polubiłem ...



piątek, 5 października 2012

Tanio, taniej, okazja!

   Tak oto Mercedes wylądował w ogłoszeniu, na najpopularniejszym portalu, którego nazwę większość ludzi odczytuje "imtaniejtymwiększaokazja.peel" . W momencie wystawiania, był to najtańszy na Śląsku i w Małopolsce jeżdżący egzemplarz, z roczników 1992-1995. Sprawdzałem sedany, diesle i  benzynę z LPG. Pewnie nie każdy wie, ale najtańszy, w naszych dziwnych realiach musi oznaczać - nie różniący się od najdroższych. 
   Od lat reklamy w telewizji skutecznie wmawiają nam, że kiełbasa za 8,99 zł/kilogram, dostępna w jakimś hipermolochu, to produkt spożywczy, na dodatek najwyższej jakości. Mało kto zagłębia się w lekturę składu materiałów użytych do produkcji, więc nie każdy wie, że pierwszym składnikiem, wyszczególnionym w tablicy Mendelejewa na opakowaniu takiej wędliny, często jest woda, następnie zmielone mięso, kości i niedopałki papierosów masarza z nocnej zmiany. Potem mamy mąkę ziemniczaną lub inną skrobię i cały wykaz "E", który zbiera to wszystko "do kupy" i nadaje smaku. Powstaje pytanie: czy Mercedes za 8,99 zł, będzie taki sam, jak ten za 25,99 PLN? Każdy myślący odpowie sobie w ciągu sekundy, ale niestety, wydaje mi się, że myślenie to zdolność, którą posiedli nieliczni. Jeszcze nie miałem telefonu od kogokolwiek, kto zdawałby sobie z tego sprawę. Wszyscy myślą, że jestem Świętym Mikołajem i chcę zrobić komuś prezent, że sprzedaję egzemplarz kolekcjonerski, wyciągnięty ze stodoły, gdzie stał pod sianem przez kilkanaście lat, a ja, niespełna rozumu, nie wiem, co mam. Byli nawet tacy, którzy upierali się, że będą za piętnaście minut, bo oni muszą być pierwsi! Niestety - po usłyszeniu, że nie wszystkie elementy mają fabryczny lakier, że obrotomierz i licznik nie działają, że szyberdach ma uszkodzoną prowadnicę, ich zapał gasł. Ogłoszenie jest krótkie, ale nie ma w nim słowa o żadnej "okazji", "jedynym takim" i tym podobnych bredni. Oto treść. Interpretacja dowolna.

***


   Mam do sprzedania legendarnego, niezniszczalnego Mercedesa E200 D z 1993 roku. Silnik pracuje dobrze - jeszcze wiele kilometrów przed nim! Skrzynia biegów manualna, 5 biegów - bez uwag krytycznych. Z zawieszenia nie dochodzą żadne niepokojące odgłosy. Auto jeździ, hamuje, skręca - czyli ma wszystkie cechy, których oczekujemy od takiego pojazdu, za taką kwotę.
   W wyposażeniu dodatkowym (rzadkość w Mercedesie W124, a nieosiągalne w W210) - brak zgnilizny, dziur i nawet rdzy! Oczywiście jakieś małe ogniska korozji dojrzy uważny obserwator, ale nie czarujmy się - w tym aucie nie jest źle, a jeśli ktoś szuka egzemplarza w stanie fabrycznym - proszę ustawić sobie sortowanie ogłoszeń po cenie "od najwyższej" i dzwonić pod pierwsze wyświetlone pozycje.
   Samochód jest naprawdę OK. Trzeba włożyć troszkę serca, by jego stan był na nowo bardzo dobry, ale nie wymaga on wielkich inwestycji - lakier jest w miarę ładny, wnętrze jest niemal jak nowe (fotele nieprzetarte, bez plam i dziur, deka rozdzielcza, okleiny w jednym kawałku, bez dziur po uchwytach, CB radiach itp.). Klika drobiazgów wymaga naprawy.


Jeśli szukaksz niezawodnego, taniego w użytkowaniu i całkiem jeszcze ładnego auta - zapraszam!

Jeśli Twoim pierwszym pytaniem ma być "jaki przebieg?" - nie dzwoń! Nie lubię głupiej gadki. To jest 19-letni W124 200D. Wystarczy.
Jeśli dzwonisz z telefonu zastrzeżonego - oszczędź sobie, bo nie odbiorę (skąd mam wiedzieć, czy to mafia nie chce podstępnie przejąć mojego "Merola")
Jeśli chcesz dzwonić po 20:00 - oszczędź sobie - nie odbieram po tej godzinie.
Nie odpisuję też na smsy !

Jeżeli powyższy "regulamin" Cię obraził - przykro mi, ale to znaczy, że właśnie Ciebie chciałem nim wyeliminować z dzwoniących.

Pozdrawiam i zapraszam wszystkich z poczuciem humoru!

Wszystkich pozostałych informacji udzielam telefonicznie.


***
   Tak właśnie po raz kolejny mogę się przekonać, że czytanie ze zrozumieniem, to trudna sztuka. Dzwonią do mnie ludzie, którzy zobaczywszy zdjęcia, zakończyli na nich zapoznawanie się z, jakże skomplikowaną, treścią.  Panu, który przez telefon dziękował mi za skuteczne "obrzydzenie mu" mojej "gwiazdy", wróżę jeszcze wiele tysięcy kilometrów przejechanych w poszukiwaniu "okazji bez rysek". Już trochę pojeździł, bo jak z żalem stwierdził - "nie każdy w rozmowie telefonicznej naświetla faktyczny stan sprzedawanego "cudeńka", a żona jest wymagająca i byle czego nie chce".
   Od innego dzwoniącego dowiedziałem się np. że w moim W124 jest klima. Jak dotąd ja jej nie zauważyłem, ale poszukam... Jeden z dzwoniących, po zapytaniu o przebieg, dowiedział się, że wynosi on - między dwa, a trzy miliony kilometrów, więc wymianę informacji zakończył w ekspresowym tempie, stwierdzeniem w stylu, że "miliony to na koncie, a nie na liczniku". Ja bym jakąś stówkę wziął z tego konta i zainwestował w kurs czytania ze zrozumieniem.
   I tak jest wesoło z tą sprzedażą. Mam nowe hobby - otrzeźwianie napalonych dzwoniących. Póki co, nie zależy mi zbyt mocno, by Mercedes szybko znalazł nabywcę, ponieważ go polubiłem. Nawet bardzo. Jeżdżę sobie nim wszędzie "w wielkim stylu". W nocy pseudoekolodzy przykuwają się łańcuchami do rury wydechowej,  rano, kiedy odpalam maszynę - trzaskają wokół zamykane okna. Dzieje się!
   Jedno jest niezmienne - za każdym razem, kiedy wsiadam do środka i ruszam, mam uśmiech na twarzy - od ucha, do ucha. Bo to przecież ostatni prawdziwy Mercedes...







wtorek, 2 października 2012

Historia Mercedesa z palca wyssana



  
   Pewnego pięknego poranka w maju 1993 roku bramę fabryki w Stuttgarcie opuścił Mercedes W124 E200D w kolorze Antracit Gray.  Za kilka dni powędrował on do salonu przy Steinbachjugendstrasse 2 w Hamburgu. Tam, po jakimś czasie, nabył go Alfred von Bombke - lekarz, który pracował w szpitalu odległym o dwieście kilometrów od swojego domu. Potrzebował on w miarę niedrogiego i oszczędnego samochodu, którym codziennie pokona dystans do pracy i z pracy. Klimatyzacji nie chciał - miał na nią uczulenie. Jak łatwo policzyć von Bombke swoją "gwiazdą" przebył do 1998 roku pół miliona kilometrów, a że silnik wybrał niezniszczalny, to jedynym jego kosztem w tym okresie było paliwo i materiały eksploatacyjne. O, przepraszam - w 1996 roku wymieniono podporę wału za 320 marek niemieckich.  Z Mercedesa był bardzo zadowolony, ale kiedy w pracy awansował na dyrektora, postanowił zmienić go na nowszy model - W210. Prawdopodobnie jego zadowolenie z marki dosyć szybko zgasło, ale tu nie chodzi o Alfreda, a o jego samochód, więc doktora zostawiam już w spokoju (podobno 4500 marek wydał w serwisie chwilę po wygaśnięciu gwarancji "okulara").
   Naszego E200D sprzedano panu Eduardowi Klimaanlage - porządnemu niemieckiemu sprzedawcy samochodów używanych. Na jego placu Mercedes stał może tydzień, po czym został zauważony przez śniadego obywatela Niemiec, niejakiego Kemara Dőnera. Dokładnie takiego czegoś szukał - duży, wygodny i niezniszczalny Mercedes, który nawet po zalaniu baku przepalonym olejem po frytkach z jego Atatűrk Bistro, pojedzie i nie odmówi posłuszeństwa.
   Pan Dőner odliczył więc gotówkę i odjechał do domu nowym nabytkiem. Na przebieg nawet nie popatrzył. Nie było dla niego różnicy, czy pięćset, czy piećdziesiąt tysięcy kilometrów. Wiedział, że w rodzinne, dalekie strony limuzyna i tak dojedzie. W pierwszą podróż do Ankary wybrał się z całą gromadką już po tygodniu od zakupu. Trzy tysiące kilometrów w jedną stronę pokonali bez problemu, no, jedyną przygodą był przetarty lewy bok (autobus pod Istanbułem wyprzedzał ich "na czwartego" i troszkę brakło miejsca). Z tymi uszkodzeniami poradził sobie bratanek właściciela, z zawodu murarz, ale na blacharce też się znający. Z lewej Mercedes stracił trochę linię, ale dokładne oko Dőnera zdawało się tego nie zauważać.
   Takich wycieczek w rodzinne strony W124 zaliczał około dziesięciu rocznie, co w połączeniu z dojazdami do pracy i na zakupy dawało piękny wynik "na zegarze". Po jedenastu latach od momentu wyprodukawania licznik Mercedesa wyzerował się. Te ostatnie sześć lat użytkowania wiązało się już z poniesieniem kosztów. Zawieszenie nie wytrzymywało bułgarskich, rumuńskich i tureckich dziur, więc kilkakrotnie zostało wymienione, nagar po oleju ze smażenia, osadzony na wtryskach, wymusił ich regenerację. Parę innych drobnych usterek skłoniłoTurka do sprzedaży "gwiazdy". Oddał ją oczywiście do zaprzyjaźnionego komisu "Tarkan Autohaus". Tam właściciel "salonu" zmuszony był niestety do korekty przebiegu - do przodu. Żaden Polak, ani Ukrainiec nie uwierzy przecież, że piętnaście tysięcy kilometrów, które aktualnie widniało na liczniku, ma jakiś związek z prawdą, a gdyby ktoś zorientował się, że to jest stan już po milionie  - szanse na sprzedaż (nawet na wschód) byłyby prawie zerowe. Tak więc nasz E200D, za pomocą śrubokręta, zdążył w ciągu godziny przejechać dodatkowe dwieście siedemdziesiąt tysięcy kilometrów.
   Okazyjna cena i wielki napis "Unfallfrei", w ciągu minuty od wystawienia do sprzedaży, przyciągnęły uwagę "polującego" na coś tego typu Heńka Importera  - potomka słynnego rodu Importerów z Wielkopolski. On właśnie szukał czegoś takiego "pod klienta". Znalazł! Zapakował na lawetę, zapłacił i ruszył w drogę. W Zgorzelcu skalibrował tylko licznik, tak, by spełniał on Polską Normę PN/160000.
   Wspomniany wcześniej klient to Kazimierz Złotówa - taryfiarz z dziada pradziada, aczkolwiek doświadczenie "za kółkiem" zdobywał do chwili przejścia na emeryturę, w mundurze, prowadząc milicyjną Nysę 521. Kiedy zobaczył, co przyjechało do niego z Rzeszy, nie zastanawiał się ani minuty. Takie auto, z takim przebiegiem zapowiadało falę samobójstw na postoju. Ładne, niezniszczone fotele postanowił zachować dla przyszłego właściciela i zarzucił na nie, towarzyszące mu od Wołgi, przez Poloneza, aż do teraz pokrowce z baraniego futra. Miękka wełna sprawiała, że Kazimierz czuł się w swoim "zakładzie pracy" jak w domu, a że dzieci już dorosłe i trzeba było pomóc im finansowo przy budowie, Kazek spędzał w "taryfie" więcej czasu niż z rodziną. W efekcie tego po ośmiu latach na zegarze w Mercedesie pojawiło się siedemset tysięcy kilometrów "z haczykiem". Czas na zmianę nadszedł. Zmiana pojazdu poprzedzona była oczywiście wizytą u Tadka Imadlarza, kolegi, który potrafił zrobić wszystko - od  skonstruowania traktorka do koszenia trawy, po używanie tegoż włącznie (tylko on potrafił tak nim kosić, by trawnik był przycięty, a nie zaorany pod zasiew nowej trawy). Tadek wcisnął swój magiczny śrubokręt marki DeLoren w licznik i kiedy udało mu się już cofnąć w czasie o cztery lata, coś tam chrupnęło, wysypały się plastiki i Mercedes został zawieszony w czasoprzestrzeni z przebiegiem czterysta trzynaście tysięcy. Czas dla niego zatrzymał się w tym momencie - i ani drgnął! Nie drgnął też już nigdy więcej obrotomierz i prędkościomierz.
   Biedny W124 przeszedł następnie przez kolejne ręce - Tomka Co Mama Po Nim Krzyczała. Kupił sobie chłopina od Złotówy auto i chciał go odrestaurować, ale mama nie była zachwycona zakupem i wymusiła na Tomku pozbycie się "gwiazdy". Po trzech tygodniach nalegania udało się jej osiągnąć cel. Mercedes trafił w moje ręce. I tu historia się urywa...
   Ta długawa opowiastka mogła się wydarzyć w rzeczywistości. Jest nawet dość duże prawdopodobieństwo, że pod zmienionymi imionami i w innych położeniach geograficznych miała miejsce. Taką lub podobną historię ma znaczna część naszych "igiełek" przemierzających polskie drogi na wstecznym. Jednak najzabawniejsze jest to, że Jedynie Słuszna Historia samochodu sprowadzonego do Polski, historia także spełniająca Polską Normę jest krótka i treściwa. Polacy nie wierzą w jakieś miliony kilometrów, w jakichś Turków, co to najpierw na nas najeżdżali, a teraz nam auta chcą sprzedawać. Historia dziewiętnastoletniego Mercedesa W124 E200D, według PN/1989-2012, zamyka się w kilku zdaniach: w Niemczech jeden właściciel - lekarz, w Polsce jeden właściciel - starszy pan, emeryt, który jeździł tylko na działkę. Oryginalny przebieg - dwieście dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów! Mega okazja!
   I tego się trzymajmy!